poniedziałek, 28 lutego 2011

Bibmo

Weekend okazał się cudowny.

Ale muszę Wam dawkować emocje inaczej zbyt szybko zaczniecie wołać o więcej, a ja jeszcze do końca tygodnia jestem uziemiony w Guadalajarze przez kurs hiszpańskiego.

Dlatego dzisiaj jedynie przedsmak jutrzejszych rewelacji na temat Sancturaium de Mariposas (dzisiaj spędziłem 2 godziny na odsiewaniu zdjęć i układaniu relacji w głowie :]), a mianowicie: rozwikłanie zagadki chleba Bibmo.



W tej historii najważniejsza jest lokalizacja. Fabryka (?) chleba Bimbo znajduje się w stanie Zacatecas. Stan ten słynie z bogatych złóż srebra oraz kolonialnej architektury. Jest też epicentrum filozofii "macho".

To tutaj rodzą się "prawdziwi" mężczyźni, którzy są święcie przekonani, że miejsce kobiety jest w kuchni a mężczyzny w pracy i barze.

Należy zaznaczyć, że w Meksyku, jak i w większości krajów latynoamerykańskich określenie "macho", wciąż ma pozytywne konotacje. To prawdziwy komplement, a bycie męską szowinistyczną świnią wiele pań uważa za nad wyraz atrakcyjne...to pozostawimy bez komentarza.

Jak to się ma do chleba?

Otóż właścicielem fabryki jest mieszkaniec Zacatecas z dziada pradziada. Jako osoba szanująca tradycje i mająca hopla na punkcie "męskości", uważa za osobistą urazę, jeżeli którakolwiek z żon jego pracowników "musi" (bo przecież żadna kobieta nie chce sama z siebie) pracować.

Jeżeli szef dowie się, że chcecie wspólnie z małżonką/małżonkiem dorobić, posłać dzieci na studia, czy kupić większy samochód, facet automatycznie wylatuje z roboty. Nie ma zmiłuj.

W końcu nikt nie może zarzucić szefowi chleba Bimbo, że nie jest na tyle męski, żeby płacić wystarczająco dużo swoim pracownikom. Przynajmniej nie na tyle dużo, żeby mogli zostawić, żony przy garach.

piątek, 25 lutego 2011

Coś się kończy, coś się zaczyna....

Cytat z Sapkowskiego wydaje się jak najbardziej na miejscu.

Kurs ITTO ukończyliśmy z wyróżnieniem. Jednak przygoda w Meksyku dopiero się zaczyna.

Teraz wolni od natłoku zajęć i klimatyzowanych pomieszczeń, w których uczyliśmy, możemy wreszcie zanurzyć się w "prawdziwym" Meksyku.



Dostaliśmy propozycję pracy w Tuxtla Gutierrez w stanie Chiapas. Dla tych mniej obeznanych z topografią Meksyku (takich jak ja) informuję, że jest to stolica stanu, który znajduje się na południu kraju zaraz przy granicy z Gwatemalą.

Jedną z zalet tego miejsca jest to, że możemy wybrać ocean w którym chcemy się kąpać. Zarówno Pacyfik jak i Zatoka Meksykańska znajdują się w promieniu ok 100 km od miasta.

Wątpliwą zaletą jest subtropikalny klimat, który w nim panuje.
Choć 39 stopni w cieniu brzmi pewnie dla Was kusząco, szczególnie teraz kiedy w Warszawie pojawiły się koksowniki, to należy wziąć pod uwagę, że oddycha się tam praktycznie parą wodną. Cóż....z drugiej strony Jamajka, Jukatan, Kuba i szkoła surfingu są tak blisko jak nigdy :]

W międzyczasie dzisiaj na zajęciach, w ramach pożegnania, każdy z kursantów opowiadał coś ciekawego o swoim kraju (my wybraliśmy Śmingusa Dyngusa). Wasza wiedza nt. Stanów Zjednoczonych, Kanady czy Grecji jest rozległa, wie skupię się tylko na tym co zaciekawiło mnie z opowieści Marka, naszego Meksykańskiego nauczyciela.

Otóż swego czasu w Meksyku do władzy doszedł Antonio López de Santa Anna. Wyjątkowo podła postać, która do dziś stanowi w tej części świata synonim zdrajcy.
Santa Anna różnymi podstępami (walczył i po stronie rojalistów i rewolucjonistów) zdobył (siłą) urząd prezydenta. Wprowadził w kraju tzw. "zamordyzm", na niespotykaną dotychczas skalę.


Był tak znienawidzony, że obalano go kilkanaście razy. Sam chełpił się tym jak bardzo gardzi opinią swoich obywateli i do dziś można spotkać stare fotografie pałacu prezydenckiego, przed którym z czystej przekory Santa Anna wywieszał flagę Stanów Zjednoczonych zamiast Meksyku.

Swoją drogą dyktator ten stał się symbolem kanalii (nie wiem czy pamiętacie, że Zorro walczył właśnie z nim) po tym jak sprzedał Amerykanom terytorium, które obecnie znane jest jako Arizona i Nowy Meksyk (to ponad 76 tys km kw. dla porównania terytorium Województwa Mazowieckiego wynosi 36 tys. km. kw) oczywiście całe wynagrodzenie zagarniając do własnej kieszeni.

Problem polega na tym, że nazwisko Santa Anna jest bardzo popularne w Meksyku. Może nie jak Kowalski w Polsce ale jak Nowak już na pewno :P
Jak więc uchronić rodzinę przed szyderstwami i złymi spojrzeniami? Poprzez lekkie motywacje w nazwisku. Zamiast dwóch oddzielnych słów stworzono zbitkę....domyślacie się?
nie?......no to mała podpowiedź.


W następnym odcinku relacja z dzisiejszego wypadu na Mariposas i kolejna historia rodem z Meksyku: dlaczego pracownicy firmy BIMBO (słynnego producenta chleba) nie pozwalają swoim żonom pracować.

wtorek, 22 lutego 2011

NIE SPAĆ ZWIEDZAĆ

Przyznaję się bez bicia, że nieco zaniedbałem ten blog.

Nie byłbym sobą gdybym nie zrzucił winy z siebie i obarczył nią kogoś, lub coś, innego. W tym przypadku, muszę się poskarżyć, na tak do tej pory zachwalane przez mnie, meksykańskie jedzenie, które najwyraźniej wreszcie pokłóciło się z moim żołądkiem. Cóż jest to namiętny i burzliwy związek ale trzymam kciuki za to, żeby nie doszło do rozstania :]

Póki co skoro przesiedziałem cały weekend w domu i jedyną atrakcją jaką odwiedziłem był Walmart, amerykańska świątynia konsumpcjonizmu, zamiast opisywać tą małą interesującą wycieczkę, cofnę się w czasie i opiszę długo wyczekiwane przez Was murale.


Zacznę od bardzo prozaicznego stwierdzenia: zdjęcia nie są w stanie oddać monumentalności tego dzieła. Mam nadzieję, że przekażą chociaż promil emocji, jakimi epatują te freski.

Z zastrzeżeniem, że żaden ze mnie znawca sztuki i że jestem już nieco starszy, przez co pewnie bardziej otwarty na doznania estetyczne, muszę przyznać, że opisywane poniżej murale zrobiły na mnie większe wrażenie niż kaplica sykstyńska.
Swoją drogą nie ja jeden niemal natychmiast porównałem oba te miejsca. Murale w Guadalajarze nazywane są "Amerykańską kaplicą sykstyńską"

...A wszystko to za sprawą Jose Clemente Orozco.

Choć Orozco nie był rodowitym Tapatillo (<- tak określa się kogoś kto urodzi się w Guadalajarze, szkoda tylko, że nikt nie był w stanie wytłumaczyć mi dlaczego...) to przyszedł na świat w tym samym stanie - Jalisco. Nic więc dziwnego, że swoje wiekopomne i najbardziej "dopieszczone" dzieło stworzył właśnie tutaj. Orozco był symbolistą, realistą, futurystą, komunistą, jak śpiewał FISZ w D.C.P - "... taki mix". Co dla nas najważniejsze i najciekawsze, to fakt, że jako dziecko bawił się prochem i w ten sposób stracił stracił lewe przedramię. Nie przeszkodziło mu to jednak stać na czele nowego artystycznego ruchu razem z Diego Rivierą (mężem Fridy) i Davidem Alonso Siquierosem. I cóż to był za ruch....



Prace nad udekorowaniem Hospicio Cabanas trwały 3 lata. Całość przedstawia burzliwą historię Meksyku, od momentu zderzenia się dwóch kultur Indian i kolonizatorów, aż po skutki rewolucji Meksykańskiej, którą sam autor oceniał bardzo krytycznie.

W obrazach przeplatają się wątki religijne, zarówno chrześcijańskie jak i zaczerpnięte z wierzeń tubylców.







Najważniejszym dziełem, koronującym całość obrazem, jest portret "El Hombre de Fuego" (Człowieka z Ognia), otoczonego przez reprezentantów pozostałych trzech, kluczowych żywiołów.




Na koniec porada, i dowód na pomysłowość Latynosów. Po co zadzierać głowę i ryzykować przetrącenie kręgów szyjnych? Skoro zadbano o to by delektować się sztuką bez trwałego uszczerbku na zdrowiu? ;]



....pomarańcze są jeszcze kwaśne...ale powinny dojrzeć lada szelest :P

...Pięknie, nie ? :D

środa, 16 lutego 2011

A co to w ogóle znaczy enojada?



Oczywiście zagalopowałem się z blogiem, opisami, a nie wytłumaczyłem skąd wzięła się nazwa tej świątyni grafomanii.

Cucaracha enojada (czyt. kukaracza enochada) to nic innego jak wnerwiony karaluch.

Insekt ten jest tutaj równie popularny jak komary u nas w "kraju sosny", jak zwali Polskę Starsi Panowie, więc skojarzenie wydało mi się oczywiste.

Nie byłbym też sobą, gdybym nie odniósł się do jakiegoś utworu muzycznego.
"Cucarachas enojadas" zespołu Tito & Tarantula można usłyszeć w filmie Roberta Rodrigueza "Od zmierzchu do świtu".

http://www.youtube.com/watch?v=pot-_HJahrM&feature=related

(Cucarachas enojadas
Fumando Marijuana
Buscando una Fiesta
Y un kilo de Coc-a
Cucarachas fumando Marijuana)

Nie dziwię się jeżeli nikt nie kojarzy sceny, w której leci ten utwór (stanowił podkład do pierwszego ataku wampirów na Quentina Tarantino, George'a Clooney, Juliette Lewis i Harveya Keitel). Zwłaszcza, że następowała ona po tym jak Salma Hayek tańczyła striptease z wężem na szyi a następnie QT spijał szampana z jej stóp. Mnie to skutecznie odciągnęło od fabuły tego filmu i byłem w stanie wybaczyć mu luki w scenariuszu :P

Salma Hayek również odkrywała swoje wdzięki do muzyki Tito & Tarantulas

http://www.youtube.com/watch?v=cG0qv9s0VNo

Do M****


Nie, nie będziemy po raz kolejny przerabiać twórczości naszego Wieszcza. Zamiast tego poruszę temat transportu miejskiego w Guadalajarze.

Po pierwsze: w tym mieście nie ma autobusów. Są "camiones" - ciężarówki. Miano "autobus" nosi autokar, który przewozi nas z miasta do miasta. Pojazdy poruszające się po wąskich zaułkach Guadalajary na pewno nimi nie są.

Na czym polega różnica, poza oczywistą, dystansem jaki pokonują te pojazdy?


Miejski camion nie ma klimatyzacji. Niby nic, w końcu w Warszawie też dopiero niedawno wprowadzono ten wynalazek, ale jeżeli weźmie się pod uwagę, że w lutym jest tutaj 27 stopni....to wyobraźnia sama podpowiada, co też się musi wyrabiać w takim autobusie w "prawdziwym lecie". Szczególnie w ramach akcji "podaruj ludziom mydło", czyli corocznych refleksjach pasażerów komunikacji miejskiej na temat tego jak bardzo można zaniedbać higienę osobistą i wciąż być w stanie "odlepić" rękę od pachy i złapać się za poręcz, zaraz obok naszego nosa. Współczynnik ten ku mojemu przerażeniu zdaje się rosnąc z roku na rok.


Camiones nie mają też jakichkolwiek amortyzatorów. Co oznacza, że plastikowe siedzenia, na których siedzimy, zamieniają się w madejowe łoże. Oparcia ewidentnie dostosowane są do typowego przedstawiciela potomków Indian. Słowem, niemiłosiernie wbijają się w krzyż, bo są za niskie.

Najgorsze są te camionety, które dostosowane są do potrzeb niepełnosprawnych. Zasadniczo oznacza to, że w camion znajduje się metalowa platforma, którą w razie potrzeby można opuścić i wykorzystać do "załadowania" wózka na pokład. Niestety jako, że całe miasto jest raczej mało przystępne dla ludzi niepełnosprawnych, niewielu z nich korzysta z tej "dodatkowej opcji". Metalowa platforma jest za to idealna do zapewniania Guadalajarze kolejnych kalek. A to dzięki temu, że w czasie jazdy można widowiskowo przelecieć przez cały autobus i wyrżnąć prosto w nieosłonięty niczym metal, albo ogłuchnąć dzięki nieziemskiemu hałasowi jaki generuje ta platforma na każdym "kocim łbie", jakimi wyłożone są ulice Guadalajary.


Teraz najciekawsze. Jak wsiąść do camion?
Cóż najpierw trzeba wiedzieć gdzie takowa się zatrzymuje. Psikus polega na tym, że w Meksyku nie istnieją przystanki autobusowe. Camion łapie się na ulicy, machając ręką jak szalony. Kierowcy często mierzą spojrzeniem poziom desperacji potencjalnego pasażera i jeżeli uznają, że u nich już jest tłoczno a nam nie zależy aż tak bardzo, pojadą dalej nawet nie zwalniając.

Miejsce, gdzie należy machać łapami, poznamy po zagęszczonym tłumie stojącym na ulicy. Jeżeli zauważycie grupę ludzi stojących w kolejce na chodniku i nie jest to kolejka po taco, bingo!, znaleźliście przystanek.

Ale najgorsze dopiero przed nami. Skoro nie ma przystanku, to nie ma też rozkładu jazdy. Nie wiemy ani jaki autobus się tutaj zatrzymuje, ani dokąd zmierza, że o informacji o tym ile będziemy na niego czekać nie wspomnę.

Ech... Gdyby tylko był ktoś, kto posiadałby te wszystkie informacje i chciał się nimi podzielić....;P


Tymczasem zdani jesteśmy na siebie i znajomość hiszpańskiego. Camionety mają oznaczenia, sugerujące w którą stronę będą zmierzać. Informacja ta znajduje się jedynie na przedniej szybie, w postaci numeru np.258, którym jeżdżę do szkoły, oraz krótkiej (zazwyczaj 5 pozycji) listy głównych punktów na trasie. Pomnę fakt, że żeby rozczytać te informacje potrzeba sokolego wzroku, a i tak zazwyczaj od szyby odbija się słońce.

Co ważne, informacja "Zapopan" czy "Tonala", choć określa kierunek jazdy i cześć miasta, w której wylądujemy, nie jest szczególnie przydatna. Sam Zapopan jest wielkości Warszawy. A my tymczasem grymasimy i nie dość, że chcemy do Warszawy to jeszcze interesuje nas śródmieście a nie Ursynów. Z takimi pasażerami to gorzej niż wojna, naprawdę...

Dodatkowo każda linia ma swoje alfabetyczne wariacje (258-A, 258-B, 258-C etc.) Autobusy o tym samym numerze, lecz z inną literą alfabetu współdzielą pewną cześć drogi. Niewiadomo jednak jaką cześć...a przydałoby się to wiedzieć.


Dobrze, znaleźliśmy odpowiedni autobus, po konsultacjach z kierowcą i towarzyszami w niedoli, czyli innymi osobami w kolejce na pseudo przystanku. Dojechaliśmy gdzie chcieliśmy, teraz chcielibyśmy wrócić.

No przecież wystarczy przejść na drugą stronę ulicy, na której wysiedliśmy!
Moglibyśmy tak zrobić, gdyby nie to, że większość ulic w Guadalajarze to wąskie zaciszne, JEDNOKIERUNKOWE, uliczki.

I tak oto szopka trwa nadal :]

poniedziałek, 14 lutego 2011

Boches


Na dobry poczatek odrobina historii:

Volkswagen "Garbus", jak zwykło się go nazywać u nas w kraju, pojawił się w Meksyku w 1954 roku. Pierwszy egzemplarz po tej stronie półkuli ziemskiej mogli podziwiać mieszkańcy miasta Vera Cruz.

Jak łatwo się domyślic, rynek motoryzacyjny w Meksyku był zdominowany przez potężne samochody, sprowadzane ze Stanów Zjednoczonych. W porównaniu z nimi "Garbus" był tańszą, bardziej ekonomiczną i często bardziej niezawodną alternatywą.


Pierwsza fabryka produkująca to auto w Meksyku została otwarta w 1961 roku. Produkowała 10 samochodów dziennie. 10 lat i 2 fabryki później, taśmę produkcyjną opuściło 200 tysięczne auto. Lata 70-te to również najświetniejszy okres w historii Volkswagena na rynku Meksykańskim. W 1973 roku, "el Vocho/Bocho" był co trzecim zakupionym samochodem.


Obecnie. Bochos są wszędzie. Najlepszym dowodem na to jest fakt, żę przez ostatnie 2 tygodnie, właściwie bez wysiłku zgromadziłem 90 zdjęc różnych modeli.

Samochód ten zawdzięcza swoją popularnośc przede wszystkim niskim kosztom utrzymania. Powiada się, zę można go naprawic śrubokrętem i młotkiem.
Silnik 1,6l spala na pewno mniej niż pick up (drugi co do popularności środek transportu w Meksyku), czy Amerykańskie SUVy, którymi rozbija się nowobogackie towarzystwo z Zapopanu.


Istnieje wiele teorii na temat tego skąd wzięła się popularna nazwa dla tego samochodu. W innych krajach Ameryki łacińskiej, "Garbus" nazywany jest "El Juevo", czyli jajko, ze względu na swój charakterystyczny kształt.

Meksykanie są bardziej wyrafinowani w nadawaniu "ksywek". Nazwę dla Volkswagena zaciągnęli z Francuskiego, pejoratywnego określenia niemieckiego żołnierza.

Boche, to psotnik, szelma, łajdak, łotr lub po prostu szkop.
Zmienna pisownia (raz przez B innym razem przez V) wynika tylko i wyłącznie z specyficznego sposobu wymiawiania tych dwóch liter w języku hiszpańskim. Używa się ich wymiennie, niczym R i L w języku japońskim.



Finzeją odznaczają się też entuzjaści Bochos, przerabiając je na wszelkie możliwie sposoby. Nie bez znaczenia jest też malowanie ich w kolorowe wzory, czy upiększanie spojlerami, wielkimi alufelgami etc.

Zresztą...zdjęcie warte jest tysiąca słów :P Więc zamknę się i dam wam trochę materiału do podziwiania ;]






Wrzucę jednak tylko jedno krótkie zdanie. Oczywiście "Hurby", najsławniejszy garbus świata, który doczekał się własnego serialu, jest częstym motywem w świecie tuningu. Jako dowód powyższa fotografia :]




niedziela, 13 lutego 2011

LUCHA LIBRE !


Dzisiaj spełniły się moje dziecinne marzenia.

Kiedy byłem młodszy (chociaż prawda jest taka, że niewiele młodszy), piątkowy wieczór był dla mnie poniekąd świętem.

O 22 przestawało nadawać cartoon network, a następujące po nim studio TNT łączyło się z areną WCW (World Championship Wrestling) by pokazać transmisję z gali "wolnej amerykanki".

Rozemocjonowany śledziłem pojedynki pomiędzy Hulkiem Hoganem, Bookerem T, Kevinem Nashem, Wolfpackiem, N.W.O, Goldbergiem czy Stingiem (nie nie tym z The Police, aczkolwiek zapłaciłbym, żeby to zobaczyć :P)

Dzisiaj, na dzień przed walentynkami przeniosłem się sprzed telewizora do pierwszego rzędu (tzw. biednej strefy) Areny Coliseo Guadalajara.




Przed wejściem do areny, poza tłumem, zlokalizowane są pamiątkowe tablice słynnych zapaśników. Niestety żaden nie był mi znany, ale pseudonim "Tysiąc Masakr" robi wrażenie i daje pole do popisu wyobraźni.

Zanim przejdziemy do środka, muszę rozpisać się nt. panujących w tym przybytku zasad. Wspomniałem już mimo chodem o tym, że znaleźliśmy się na tzw. biednych miejscach.

Cała arena dzieli się na dwie części. Miejsca zaraz przy ringu oraz balkon.
Miejsca przy ringu kosztują od 100 pesetas wzwyż. Nasze wejściówki kosztowały w przeliczeniu 8 złotych :D


Ponieważ istnieje fizyczna bariera pomiędzy biedotą a zamożnymi (w postaci metalowej siatki), można sobie pofolgować.
Zasadą numer jeden Lucha Libre w Meksyku jest to, że nie idzie się tam aby oglądać walki, tylko mówiąc kolokwialnie - "drzeć ryja".

Tak więc:
- biedni krzyczą do bogatyc: "Chinguen a su madre los de las sillas"(zabawcie się ze swoją matką, siedzący obok ringu)

- bogaci odgryzają się bardziej finezyjnie, krzycząc do nas, żebyśmy się pospieszyli bo ucieknie nam autobus o godz 11 (ostatni powrotny)

- Gringos obrywają za to, że są "hijos de Bush" (synami Busha)
- biali obrywają po całości: "Guero, guerito, a ti te gusta el pito" (<- biały, białasku nie obcy Ci smak k....sa) - Jeżeli jesteście reprezentantką płci pięknej, wasze walory na pewno zostaną docenione. Możecie wtedy usłyszeć: Vuelta! Vuelta!, czyli "subtelną prośbę żebyście obróciły się wokół własnej osi, żeby można było popodziwiać was z każdej ze stron". Jest też wersja mniej elegancka: "Guera, coqueta, enseñanos las tetas" (<-- biała, białasko....ukaż kozy, jak to mawiają czesi :P) - Zawdonicy obrywają najbardziej. Każdy widz już na wstępie dyzyduje komu bedzie kibicował i adekwatnie wyzywa przeciwnika swojego wybranka na czym świat stoi. Dobrze, że komunikuję się z wami pisemnie, bo mówić nie będę mógł zapewne przez najbliższe parę dni. Co ważne, a nawet najważniejsze, to fakt że wszystko co dzieje się wewnątrz koloseum traktowane jest z przymrużeniem oka. Celem wizyty w tym miejscu jest wyszalenie się. Nikt tutaj się nie obraża, nikt też naprawdę nie życzy nikomu nic złego. Ale zabawy jest co niemiara :] Teraz o zapaśnikach, gwiazdach tego całego zamieszania. Są to "bohaterzy ludu" i tak też się zachowują. Wchodzą do Areny w ten sam sposób, co wszyscy - frontowymi drzwiami. Po drodze przedzierają się przez tłum, przybijając piątki, pozując do zdjęć i rozdając autografy (wydawałoby się, że największe poruszenie wzbudzają wśród dzieci....i wydawałoby się źle ;])




Do środka wpuszcza się o 18. Walki trwają do 20:30 (co do minuty, bo w końcu na ten autobus naprawdę trzeba zdążyć :P)

Kiedy wreszcie otwarte zostaną bramy tłum spokojnie zmierza na trybuny. Niestety panowie przechodzą dość sumienną kontrolę, więc o wniesieniu aparatu nie ma mowy.
Na szczęście współczesna technologia pozwala na robienie zdjęć telefonem, które nadają się do czegoś więcej niż tylko wyrzucenia do kosza.



Tego wieczoru odbyło się 6 walk. W dwóch z nich walczono mano-a-mano. W 3 w duetach tzw. tag-teamie. Walkę wieczoru stanowił pojedynek 3 mistrzów z 3 pretendentami.




Walki były naprawdę na poziomie. Z naszych obserwacji wynika, że każda rządzi się mniej więcej podobnymi zasadami. Ulubieńcy publiczności zawsze są na początku w tarapatach by pod sam koniec walki "cudem" uniknąć porażki i zatriumfować nad przeciwnikiem.

W trakcie każdej walki dochodziło do pojedynku na uderzenie "z liścia" w gołą (naoliwioną) klatę. Każde uderzenie kończyło się popisem sztuki aktorskiej, pełnym zaangażowania padaniem na ziemię, proszeniem publiczności o doping, z którego zawodnicy czerpali nadludzką moc, pomagającą im przezwyciężyć ból i odnieść sukces.

To co robiło największe wrażenie i powodowało wybuch euforii, wstawanie z miejsc i żywiołowe oklaski to popisy akrobatyczne. Skoki z narożników, balansowanie na linach, wszelkiego rodzaju przewrotki, sprężynki, rzuty na matę, finezyjne skoki, odbijanie się od lin a przede wszystkim karkołomne skoki na przeciwnika stojącego poza ringiem. Większość z tych ostatnich popisów kończyła się tym, że dwaj stu kilowi faceci w lateksowych gaciach lądowali na siedzących w pierwszych rzędach kibicach! (trzeba było jednak nie oszczędzać na bilecie, bo zabawa była przednia)

Po walkach zawsze przeznaczano trochę czasu na triumfowanie, rozdawanie autografów a nawet tańczenie w kółku z grupką najbardziej oddanych fanów z miejsc przy ringu.

Całość tak jak już wcześniej pisałem należało oglądać z przymrożeniem oka. Wszyscy świetnie się bawili. Jedni udając pojedynki, drudzy udając zaangażowanych fanów.


Spodziewałem się zobaczyć umierającą "sztukę" z garstką oddanych entuzjastów. Zastałem pełen wigoru show (pomimo języka) rodzinny, który będę długo wspominał.

A jeżeli dowiem się o zbliżającej się gali mistrzów, gdzie walczyć będą ze sobą najlepsi luchadores z stanu Jalisco, na pewno nie omieszkam tam wrócić i zwyzywać ich od pendejos, maricones i putos :]

towarzyszyć będzie mi moja świeżo zakupiona maska El Rey Mistico, jednego z legend tego sportu (?)