środa, 30 marca 2011

Zihuatanejo (Miejsce Kobiet)

Drodzy Czytelnicy!

To fakt, strasznie się opuściłem w uzupełnianiu bloga. Chciałbym tłumaczyć się pobytem w miejscach pozbawionych internetu, ogromem obiektów do zwiedzania, czy wreszcie niespodziewaną przygodą z zagubieniem komputera.

Prawda, niestety, jest zdecydowanie bardziej prozaiczna, lecz boję się, że zaleje mnie fala złości i gniewnych komentarzy, kiedy przyznam, że najzwyklej w świecie opierniczałem się nad Pacyfikiem ;]

Pierwszym miejscem, gdzie po trudach podróży zdecydowaliśmy się zostać dłużej niż dotychczasowe 2 dni, było tytułowe Zihuatanejo.

Zihua oznacza w języku rdzennych Indian - miejsce, gdzie jest dużo kobiet. Tanejo jest pejoratywnym zdrobnieniem, jakie nadali miastu hiszpańscy konkwistadorzy, dlatego też autochtoni wciąż wolą używać krótszej nazwy.

Miejscowość ta dzieli, razem z Ixtapą o której za chwilę, małą widowiskową zatokę nad Pacyfikiem z rafą koralową.




Jedyny szkopuł polega na tym, ze miasto samo w sobie nie ma plaży, tylko port. Aby więc pomoczyć pewną część ciała w Pacyfiku należy pofatygować się do wspomnianego portu i wykupić bilet na chybotliwą łajbę, która dotransportuje nas na jedną z pobliskich wysepek.

Pierwsza, którą odwiedziliśmy była wyspa Ixtapa (tak tak samo jak miasto, co by się nie myliła z niczym innym). Wyspa ma 4 plaże, z czego jedną "dziewiczą". Dziewictwo plaży mierzy się w ilości knajp i leżaków umieszczonych na niej. Większość plaż to wyjątkowe lafiryndy. Zapomnijcie o spacerze, brzegiem morza z klapkami w ręku i rozkojarzonym spojrzeniem. Co 5 metrów (w miarę jak opuszczacie rewir jednej restauracji a wkraczacie na terytorium drugiej) zaczepiać będą was naganiacze.

- Jest ciepło, może co do picia, bo dzisiaj promocja, leżak w cenie piwa, na pewno zgłodniejesz, zjedz coś u nas, pyszna ryba, a może chcesz wypożyczyć sprzęt do snorklingu? a może chcesz połowic ryby? a może złowiłeś rybę to my ją przygotujemy...i tak dalej i tak dalej.

Dlatego po plaży się nie szwęda. Tylko na ręcznik, do wody, na ręcznik, do wody. I nie jest to wcale taka zła opcja :]

Rafa rzeczywiście tętni życiem. Kraby, jeżowce, rybki a nawet (jak twierdzi Rafał) Murena!

Nie tylko my wypatrywaliśmy atrakcji w wodzie. Nasz towarzysz podchodził do tego jednak bardziej serio...




A teraz ciekawostka. W Ixtapie żyje uwaga uwaga ponad 300 Forfiterów! Do tego drugie tyle Iguan! A co najlepsze, te "france" nie czają się gdzieś po bagnach czy innych lasach. Można je podziwiać...schodząc z plaży w Ixtapie :D

I choć mam wrażenie, że się powtarzam...to popatrz szwagier jaka franca!





Także byczyliśmy się jeden dzień na wyspie Ixtapa, drugi na Playa de los Gatos.
Samo miasto nie miało nam nic do zaoferowania także czmychnęliśmy z niego by odwiedzić słynne ACAPULCO....

Jednakże Blogger jak zwykle odmawia posłuszeństwa i nie chce ładować zdjęć, także wybaczcie ale tow w następnym odcinku :]

wtorek, 22 marca 2011

Urapan

Uruapan jest dziurą. koniec kropka.

Nie ma tam nic do zobaczenia, a to co się zobaczy jest godne pożałowania.

Dlaczego, więc tam pojechałeś? - zapytasz czytelniku i będziesz słusznie ciekawy.

Otóż obok Uruapanu w małej mieścinie Anguangan można wynająć przewodnika i razem z nim wdrapać się na pobliski wulkan - Paricutin. Jest to najmłodszy wulkan świata i ponoć można go znaleźć na jednej z wersji 7 cudów świata.


W lutym 1943 roku mieszkańcy pobliskiego miasta stali się świadkami erupcji tegoż to wulkanu. Spokojnie, wszyscy przeżyli, żeby opowiedzieć o tym swoim wnukom. Wulkan choć aktywny nie zmiótł całej okolicy z powierzchni ziemi. Przynajmniej nie od razu...

Eksplozja wulkanu trwała, bagatela, prawie dziesięć lat. W tym czasie sam wulkan urósł 336 metrów, a wydobywająca się z niego lawa pokryła 25 km2, w tym pobliską wioskę San Juan Parangaricutiro.

San Juan wciąż jednak tętni życiem. Albowiem, po wybuchu ocalała wieża kościoła, niegdyś górująca nad całym miastem, obecnie wystaje sponad rzeki zastygłej magmy. Jak to wygląda z bliska nie dane nam było jednak zobaczyć. A oto dlaczego...

Zgodnie z instrukcjami dotarliśmy do Anguangan z samego rana w poniedziałek. Uprzedzono nas, że koszt wynajęcia przewodnika do Wulkanu i z powrotem wynosi 250 peso (za całość, nie od osoby). Odradzano nam również wzięcie koni, bo choć droga do wulkanu jest długa i mecząca, to spacer po zastygłej lawie jest niewątpliwie najważniejszą częścią tej atrakcji turystycznej, a koń, jaki by nie był każdy widzi, po lawie nie pójdzie.

Byliśmy przekonani, próżność nas zgubiła, że na miejscu będzie się aż roiło od przewodników, a my będziemy mogli powybrzydzać i wybrać najtańszą opcję.

Jakież było nasze zdziwienie, gdy na przystanku stało dwóch panów z końmi, którzy krzyknęli powalającą cenę 450 peso, od osoby!

Ale my nie z tych, co się łatwo zrażają, do wulkanu jeszcze długa droga, na pewno ktoś jeszcze się znajdzie.

Idziemy, idziemy, idziemy bardziej i nic. Dowiedzieliśmy się, że większość "przewodników" to okoliczni chłopi, którzy jak trafią się kliencie (w weekend), oferują swoje usługi, a kiedy sezon zbliża się ku końcowi, lub nie widać morza białasów wylewających się z autobusu, idą na pole.
Ostało się ino dwóch, na tych koniach, co chcą za dużo.


Dobra mina do złej gry, idziemy dalej. Przeszliśmy już całe miasto (panowie na koniach nie odstępują nas nawet na krok, wiedzą że zmiękniemy :P). W końcu u wejścia do parku, w którym znajduje się wulkan, zaczynamy powtórne negocjacje.

Mamy 250 peso wydzielone na ten wyjazd, jesteśmy biednymi studentami z polski, no nie ma bata, żebyśmy więcej wydali. A skoro tak, to pan przewodnik za 220 peso zaoferował się pokazać nam dojście do wulkanu i wytłumaczyć jak dojść do "zalanego' kościoła. Dobry deal, w końcu wulkan widać z daleka, więc ciężko się zgubić ;]

Dojście do "dojścia" do Wulkanu zajęło nam 1,5 h. Przewodnik zostawił nas na obrzeżach rzeki zastygłej lawy, a może bardziej jeziora, morza?...oceńcie na podstawie zdjęć sami.




Na szczęście kamienisty szlak do Wulkanu oznaczony jest przez białe kropki namalowane na kamieniach. Czasem ciężko je zauważyć, czasem znikają lub krzyżują się z innymi szlakami ale jakoś po kolejnej półtorej godzinie dotarliśmy do podnóża wulkanu.

Wspinaczka, żlebem na szczyt była męcząca i dłuuuga. Piargi osuwały się spod stóp, a myśmy zakopywali się aż po łydki w rozgrzanych kamykach. Zwłaszcza, że jak przystało na prawdziwych ceprów z Warszawy i okolic, pokonaliśmy całą tą drogę w trampkach :D

Nie poddaliśmy się i było absolutnie warto!





Teraz najfajniejsza rzecz. Zejście z wulkanu, a właściwie zbiegnięcie.

Z drugiej strony tego szczytu nie ma już piargów a jedynie wulkaniczny pył. z góry nagrzany od słońca, od spodu przez wulkan, parzy w stopy przez buty. Jest to jednak miękki piasek, w którym zakopujecie się aż po kolana. Tworzy on piaszczysty stok, o dość dużym nachyleniu, aż na sam dół wulkanu.

Tak więc rozpędzacie się i pędzicie w dół góry na złamanie karku, wznosząc tumany kurzu i drąc się wniebogłosy :D

Dopiero na dole, dzięki przypadkowemu szyldowi, dowiedzieliśmy się, że można surfować w dół tego zbocza... gorzej, że trzeba przyjechać z własną deską :P



Powrót z wulkanu nie był już taki prosty. Po pierwsze byliśmy już nieco zmęczeni, całą drogę pokonuje się w słońcu, a upał był nieznośny. W przejściu wulkanicznej pustyni pomagał nam sporadycznie wiejący wiatr. Z drugiej strony wulkanu rozpoczynał się step, niczym z Mad Maxa, gdzie osłonięci przez skały, prażyliśmy się na słońcu i odkrywaliśmy ile potu są w stanie wygenerować nasze polskie, niezwyczajne do tego typu temperatur ciała.

Zdecydowaliśmy się nie wracać tą samą drogą, gdyż miękkie podeszwy w naszych butach słabo chroniły nas przed ostrymi skałami i nasze stopy powoli zaczynały odmawiać posłuszeństwa. Według wynajętego przez nas przewodnika, do wulkanu prowadziła też prostsza, piaszczysta droga, którą pokonuje się konno. Można nią dotrzeć bezpośrednio do pogrzebanego kościoła. Tylko jak tą francę znaleźc ?


Najłatwiej chyba po śladach kopyt, w końcu codziennie przyjeżdża tutaj iluś konnych turystów, na pewno nie będzie to nic trudnego. Było.

"Koń", którego ślady śledziliśmy, wciąż doprowadzał nas do ślepych uliczek, a potem magicznie pojawiał się z drugiej strony skalnej przeszkody. Kluczyliśmy, szukaliśmy, coraz bardziej zmęczeni i zdesperowani, żeby znaleźc wyraźny szlak.

W końcu sfrustrowani i zmęczeni do granic możliwości postanowiliśmy wrócić pod wulkan i tą samą drogą przedrzeć się do San Juan.
Wracając, znowu przez piach i żar, osa dziabnęła mnie w czoło a Rafała zaatakował patyczak. Morale opadły bardziej. Gdy wtem, w krzakach, zobaczyliśmy sprawczynię całego tego zamieszania. Okazuje się, że w Meksyku, krowy wypasa się na piachu...i jakoś sobie tam dają radę, błądząc po wszystkich zaułkach dookoła tej góry. A TO S... OSZUKUJE MNIE! ;]





Przynajmniej wiemy, ze nasze traperskie umiejętności nie są takie złe. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że znów przyjdzie nam z nich skorzystać...

Droga powrotna, była równie trudna i długa. Wędrowaliśmy już przez 7 godzin i zaczynaliśmy mieć serdecznie dość czarnych, ostrych jak żyletki kamieni, którymi usypana była droga. Powoli też kończyła nam się woda.javascript:void(0)

Kiedy już udało nam się dotrzeć z powrotem do piaszczystej drogi i odtańczyliśmy taniec zwycięstwa i rozbitków widzących statek na horyzoncie, pojawił się kolejny problem. Doszliśmy do tego punktu, gadając z przewodnikiem po piaszczystych drogach, często skręcając w jedną z 2,3 możliwych ścieżek (tak wiem, jesteśmy zdolni). Teraz ciężko nam było przypomnieć sobie, gdzie dokładnie mamy skręcić, żeby dotrzeć do Anganguan. Także bawiliśmy się w traperów (znad Wisły), przez olejne 2 godziny, szukając naszych charakterystycznych odcisków na piasku.

Od momentu, kiedy wysiedliśmy z autokaru rano minęło 8 godzin. W najbliższym sklepie wykupiliśmy wszystko, co było do picia i zasiedliśmy przed nim wysypując wulkaniczny piasek z butów, skarpetek i otrzepując stopy przez ponad 30 minut. To był dobry dzień :]

poniedziałek, 21 marca 2011

Queretaro

Oficjalnie, Queretaro powstało w momencie, gdy w czasie bitwy miedzy Hiszpanami a rdzennymi mieszkańcami Ameryki, Święty Jakub pojawił się na wzgórzu na swym wiernym rumaku, dzierżąc w dłoni (uwaga!) różowy krzyż. Tragizmu całej tej sytuacji dodało jeszcze zaćmienie Słońca, które idealnie zgrało się z pojawieniem się naszego bohatera.


Przy wejściu w takiej oprawie niech się schowa sam Bruce Lee. Nic dziwnego, że autochtoni padli na kolana i od razu złożyli broń.

W rzeczywistości jednak konkwistadorzy męczyli się z przejawami rebelii przez całe dziesięciolecia, nim osiedli na stałe w stolicy stanu.

Tak oto powstaje w naszej głowie obraz Queretaro, jako miasta u którego podstaw leży kłamstwo. Niestety, utwierdza się on, kiedy odwiedzi się jedną z głównych atrakcji tego miejsca. W centrum historycznym miasta, znajduje się bowiem klasztor La Santa Cruz.

Jak nakazywały ówczesne obyczaje panujące w zakonach franciszkańskich, aby założyć klasztor należało dotrzeć do odpowiedniego, wskazanego przez Boga, miejsca na piechotę. Tak też i było w tym przypadku. Ojciec Antonio Margil de Jesus wbił swój podręczny kostur w ziemię na wzgórzu, na którym rzekomo pojawił się Św. Jakub i ujrzał las......czytaj dalej....las krzyży.

Tak, nie żartuję. W miejscu, w którym zatrzymał się Antonio wyrosło cierniste drzewo, a jego kolce były w kształcie krzyża. Drzewo to rośnie w Quertaro do dziś i pielgrzymi setkami przychodzą je podziwiać.

Wśród nich znaleźliśmy się też i my. Kolejni frajerzy. Drzewo obejrzeliśmy, kolców się nie dopatrzyliśmy. Widać jesteśmy ludźmi małej wiary.


Tak mają one niby wyglądać. W okolicznych straganach można je kupować na pęczki w różnych kolorach, w zależności z jakiej plastikowej butelki powstały :P


Ale, żeby oddać miastu sprawiedliwość, to jest ono prężnie rozwijającym się ośrodkiem przemysłowym, gdzie wiele firm otwiera swoje filie a uniwersytety wydziałów.

Może się też pochwalić największym akweduktem w Meksyku

Imponująca budowla mierząca ponad 1,5 kilometra długości i wznosząca się na 23 metry wysokości.
Szczególne wrażenie robi z punktu widokowego umiejscowionego na wzgórzu w centrum miasta.


W historii Meksyku, Queretaro zapisało się złotymi zgłoskami. To tutaj Dońa Josefa knuła spisek przeciwko rojalistom. Jednakże, kiedy zaczęła gromadzić broń dla rebelianckich sił, jej zamiary zostały odkryte a ona sama uwięziona na Plaza de las Armas w centrum miasta.

Jednak "Hell has no fury like a woman scorned" i Dona dosłownie wytupała ostrzeżenie
dla swoich pobratymców. Ojciec Hidalgo, wspomniany tutaj nie raz, uniknął dzięki temu pojmania i przedarł się do Dolores, gdzie wygłosił swoje słynne przemówienie.

Sama Josefa, nazywana od tego czasu a Corregidorą popadła w zapomnienie i umarła w więzieniu. Jednak jej bohaterskie czyny doceniono po jej śmierci. Dona Josefa jest pierwszą kobietą, której wizerunek widnieje na Meksykańskich monetach.


Queretaro jest przyjemnym miejscem, w którym można spędzić jeden, dwa dni. Można poplątać się po starych uliczkach centro historico i wspiąć się na mirador, z którego rozciąga się widok na panoramę miasta. Wieczorem, jeżeli będziecie zmotoryzowani, polecam wizytę nad sztucznym jeziorem, utworzonym w nowobogackiej dzielnicy miasta.
Kiedy jednak "odhaczycie" wszystkie te atrakcje, nie ma co zwlekać. Uwierzcie nie będziecie tęsknic. Albowiem w porównaniu z innymi cudami Meksyku, to miasto po prostu wypada blado.



piątek, 18 marca 2011

San Miguel de Allende



San Miguel de Allende nie należy do miejsc, które są zachwalane w przewodnikach. Owszem istnieje kilka wzmianek na temat tego miasta, również w naszych dość kiczowatych przewodnikach.

Miasto to słynie głownie z jednej z największych populacji emerytowanych Gringos, którzy przyjeżdżają tutaj osiedlić się na starość, podobnie jak we wspomnianym wcześniej Ajijic, tyle, że na zdecydowanie większą skalę - w tym mieście jest ich ponad 10 000, co przy 80 000 mieszkańców stanowi ogromna ilość, szczególnie w centrum miasta, gdzie aż się od nich roi ;]

SMdA pojawiło się na naszej drodze za sprawą Kimberly, naszej "leciwej" koleżanki z grupy ITTO. W zamian za pomoc w "przebrnięciu" przez kurs i naukę obsługi komputera, Kim zaproponowała nam, że jeżeli będziemy w pobliżu możemy wpaść i zatrzymać się w jej domu na dłużej.

Kiedy jeszcze w Guadalajarze opowiadała nam, że zajmuje się rzeźbieniem a jej mąż jest malarzem, muszę przyznać, że sceptycznie podchodziłem do pomysłu odwiedzenia jej w mieście, które słynie z "niespełnionych" artystów.

Jakie więc było moje zaskoczenie, kiedy u szczytu małej brukowanej uliczki, którą wspinaliśmy się w poszukiwaniu jej domu, ujrzałem gmach, który możecie podziwiać na pierwszym zdjęciu na prawo od kościoła. To właśnie dom Kim.

3 piętrowa willa z tarasem widokowym i oknami wychodzącymi na mały park. Owszem ponoc po drugiej stronie ulicy było laboratorium metaamfetaminy... ale to i na Żoliborzu mogłoby się komuś przytrafic :P W każdym razie wrażenie było ogromne.

Dom jest piękny a dzięki artystycznemu duchowi jego mieszkańców, pełny jest drobiazgów tj. ołtarzyki (w których specjalizuje się Kim, ale bynajmniej nie z Maryją czy Jezusem, tutaj króluje Budda a sama Kim wierzy w ...pory roku i to letnie przesilenie stanowi w jej domu największe święto, w każdą pełnię zaś jeżdżą ze znajomymi do pobliskiego lasu pograć na bębenkach i potańczyć dookoła ogniska. i choć brzmi to trochę zakręcenie, to uwierzcie, że Kim jest na prawdę poukładaną i wspaniałą gospodynią :])

Ot przykład zaradności mieszkańców tego specyficznego domu. Ponieważ na świeżo pomalowanym na żółto domu jakiś mały wandal wysprejował obraźliwe napisy, Kim zamalowała je tworząc portret Matki Boskiej z Guadalupy a obraźliwe napisy przykryła wstęgami z słowami: chroń nas i utrzymaj w pokoju. Gwarantuję Wam, ze obok Matki Boskiej w Meksyku nikt nie śmie nawet maznąć kreski ołówkiem :] (jak widać na zdjęciu nr 2)




Kim prowadzi tzw. Dom otwarty, ma pokój gościnny i bynajmniej nie trzyma go na lepsze czasy. Zawsze ktoś się w nim zatrzymuje, od znajomych po studentów, którzy chcą zaoszczędzić na czynszu i szukają "dobrych samarytan". Kiedy my się pojawiliśmy, nie było inaczej. Kim odwiedzili jej znajomi jeszcze z czasów podstawówki.

Jako, że pokój gościnny był zajęty, nam przypadło spanie na dachu. Hej przygodo!
Chłód, który mimo wszystko istnieje w Meksyku, rekompensowała nam piękna nocna panorama miasta.





Następnego dnia, Kim poczuła się odpowiedzialna za zagwarantowanie "przyjezdnym" rozrywki. Dlatego też doprowadziliśmy, jako tako, jej stare rowery do stanu użyteczności i wyruszyliśmy do pobliskiej wsi do gorących źródeł. Miejsc takich jak to jest w Meksyku bardzo dużo. Pomysł jest naprawdę przedni. Wykorzystuje się naturalne gorące źródła, które płyną pod ziemią w okolicy większości miast w środkowej części kraju. Wody tej nie trzeba traktować chlorem, więc i przyjemność z kąpieli jest większa :]

W miejscu, które my odwiedziliśmy za dostęp do 4 basenów z wodą o różnych temperaturach (od ciepło do gorąco) zapłaciliśmy 50 pesos. Nad/przy/w basenie można siedzieć do woli. Poleca się nawet przywiezienie swojego grilla i zostanie za noc. Jest to kusząca perspektywa, bo cena jest identyczna jak za hostel, a całą noc można skakać do basenu pod chmurką :]

Po tej przejażdżce, wieczorem udaliśmy się do miasta. Dzięki tak prężnej populacji emerytowanych artystów SMdA tętni życiem, niezależnie od pory roku i napływu turystów. Emeryci nie znoszą tutaj siedzieć w domu na kanapie, większość "nie wierzy" w telewizję, więc i nie dziwota, że wolą spędzać czas poza własnym salonem.
Andale! jak mawiają Meksykanie w takiej sytuacji.

W czwartki darmowe lekcje salsy w klubie Mamma Mia, potem koncert na głównym rynku, w piątki zajęcia z tańca brzucha i hiszpańskiego, wieczorem rozpoczęcie tygodniowego festiwalu kubańskiego (8 edycja), do tego spotkania w gronie znajomych (jeden z kolegów Kim założył w SMdA swój własny teatr, z okazji dnia kobiet wyświetlano za darmo filmy o znanych i ważnych kobietach, my załapaliśmy się na seans o Fridzie... zupełnie inaczej odbiera się ten film w Meksyku, ale wciąż równie dobrze, o ile nie lepiej, się go ogląda [zwłaszcza scenę tango]). Jak widzicie nudzić się tu nie można, nie tyle nawet z powodu natłoku rozrywek, co po prostu nie przystoi :]




Dlatego też następnego dnia dzielnie pobiegliśmy do parku botanicznego. Znajduje się tam wszystko! Ood kaktusów.....po inne kaktusy ;] Co nie zmienia faktu, że osiągają one imponujące rozmiary i kształty. Pikanterii parkowi botanicznemu niewątpliwie dodaje wielki kanion, który przebiega przez sam jego środek i kończy się cudownym widokiem na miasto i pobliskie jezioro...o którym za chwilę, jak tylko nacieszycie oczy zdjęciami :P



No rest for the wicked, jak to mawiają emerytowani amerykanie z zagłębia San Miguel. Nowy dzień, nowe wyzwanie. Tym razem wyjątkowo emerycki sport - kajaki. Kimberly jest wielką fanką tego rodzaju wypoczynku, szczególnie na morzu (sic!). Dlatego też zakupiła specjalistyczny morski kajak, drugi tańszy dla swojego męża i "żeby nie zardzewiał" wypuszcza się raz na jakiś czas na pobliskie jezioro.

Dzięki temu i nam dane było doświadczyć tej przyjemności. Od pływania po polskich jeziorach (tak przynajmniej to sobie wyobrażam, gdyż niestety doświadczenia nie mam żadnego) różni się to tym, że z wody, daleko od brzegu, wyrasta las. Jest to więc idealne schronienie dla okolicznego ptactwa.

Kto oglądał Rambo albo Zaginionego w Akcji III? Tylko ja? no to może ambitniej: Czas Apokalipsy?

Do czego zmierzam? Otóż, kiedy wpłynie się na kajaku pomiędzy rosnące na wodzie drzewa, ma się wrażenie jakbyśmy przenieśli się do lat 70-tych i szukali ukrytej bazy Vietcongu. Wśród konarów drzew bynajmniej nie skrywają się wróble, czy gołębie tylko pelikany, czaple, kaczki i ptactwo wydające z siebie bulgot....tak wiem brzmi dziwnie, ale zdobyłem już materiał dowodowy, ale odsłonię go dopiero przy opisie Zihuantanejo :]

Pobyt w San Miguel był wspaniały. Podobało nam się tam na tyle, że zasiedzieliśmy się 3 dni. Kim, jej mąż i znajomi są naprawdę inspirujący. Wszyscy mają barwne życiorysy i mnóstwo historii do opowiedzenia ale przede wszystkim wciąż są pełni wigoru i chęci do poznawania nowych rzeczy (wspominałem już, że Kim zapisuje się na tenisa w przyszłym miesiącu?). Co najważniejsze starczyło im odwagi, by w podeszłym wieku przeprowadzić się do obcego kraju, którego języka nie znają, żeby uwolnić się od kieratu ciułania każdego grosza i zając się tym, co lubią - sztuką.




Jest tylko jedno "ale" do wszystkiego, co napisałem powyżej: zupełnie nie nasza grupa wiekowa :P Po 3 dniach "tam", człowiek jest zdziwiony, że widzi młodych ludzi ;]

czwartek, 17 marca 2011

Guanajuato

Guanajuato zawdzięcza swoją sławę złożom srebra, które znajdują się w otaczających je górach.
Miasto to, choć ma zaledwie kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców, odegrało jedną z zasadniczych ról w historii Meksyku. Jedna z największych kopalni w tym regionie, "La Valenciana", w czasie swojej świetności produkowała 2/3 srebra na świecie! Nic więc dziwnego, że w czasie wojny o niepodległość, Guanajuato było jednym z pierwszych miejsc gdzie stoczono bitwy pomiędzy rojalistami a rebeliantami.




Pomimo sławy jaką przyniósł mieście drogocenny kruszec, obecna nazwa wywodzi się z języka ludu P'urhépecha, "Quanax huato", i oznacza "górzyste miejsce pełne żab".

Co czyni Guanajuato miejscem magicznym? Cóż.... Kiedyś przez miasto płynęła rzeka. Mieszkańcy zbudowali więc wiele mostów a miasto można by, choć oczywiście nie na taką samą skalę, porównać do Wenecji. Obecnie rzekę wysuszono a po tunelach i kanałach poruszają się autobusy i taksówki. Miasto podziwiane z tej perspektywy robi naprawdę ogromne wrażenie. Zwłaszcza, że zachowało ono kolonialny styl.





Na tym nie koniec atrakcji. Wąskie uliczki i kolorowe kamienice stanowią schronienie dla jednej z największej populacji studentów w kraju. 30 tysięcy studentów pobiera nauki w tym 4 co do ilości uniwersytetów mieście. Dzięki temu łatwo tutaj napotkać tanie miejsca z jedzeniem, bary i kafejki.





Aby podziwiać piękną panoramę tego miasta należy się wspiąć do Pipila. Miejsce to poza pięknym widokiem zapisało się w historii miasta również z innego powodu. Otóż w 1810 roku ojciec Miguel Hidalgo, w znajdującym się nieopodal Dolores Hidalgo, wtedy znanym jeszcze jako samo Dolores, wystosował przemówienie, które późniejszym pokoleniom znane będzie jako "el grito de Dolores". Niczym Jacek Soplica, ksiądz Hidalgo agitował do walki z królem i rojalistami. Udało mu się skrzyknąć okolicznych chłopów i pracowników kopalni i razem ruszyli na Guanajuato.

Niestety napotkali opór rojalistów, którzy znacznie lepiej uzbrojeni skryli się w Alhondidze, miejskiej twierdzy. Ostrzał był niemożliwy do sforsowania i siły rebeliantów drastycznie się kurczyły Gdy już niemal stracono wszelką nadzieję, jak zawsze w tego typu opowieściach, na przód szeregu wysunął się biedny górnik Juan José de los Reyes Martínez, lepiej znany jako.....PIPILA. Przytraczając do pleców wielki kamień, Pipili udało się sforsować defensywę rojalistów i utworzyć przejście dla rebelianckich sił. W podzięce za bohaterstwo i nieocenioną pomoc w zwycięstwie nad wrogiem imieniem Pipili nazwano wznoszące się ponad miastem wzgórze, a jemu samemu postawiono w tym miejscu ogromny pomnik, przypominający o jego odwadze.



Mało? Jest więcej. Guanajuato jest bowiem miejscem, gdzie urodził się najsławniejszy Meksykański artysta: Diego Riviera. Mąż Fridy Kahlo i ogromnie uzdolniony malarz. Jeżeli kiedykolwiek odwiedzicie to miasto musicie zajrzeć również do domu, w którym urodził się ten wielki artysta.

Znajduje się tu wiele jego obrazów, grafik i szkiców. Co jednak dla nas okazało się najcenniejsze to sala z repliką jednego z najsłynniejszych murali Diego Riviery : Sueño de una tarde dominical en la alameda central.



Mural ten mieliśmy szczęście podziwiać w towarzystwie jednego z kustoszy muzeum, który sam zaoferował się wytłumaczyć nam symbolikę tego obrazu. Oczywiście nie będę teraz kaleczył i mieszał wszystkiego czego dowiedzieliśmy się od tego uprzejmego pana, ale postaram się przekazać to co najważniejsze.

Mural dzieli się na 3 części, każda z nich skupia się na danym etapie historii Meksyku. Od Porifrio Diaza po rewolucję Meksykańską. Osoby w na pierwszym planie, śnią na temat tych znajdujących się za nimi. Sam Diego Riviera pojawia się w kompozycji 3 razy, jako dziecko i młodzieniec. Śni m.in. o Fridzie, swoich córkach oraz znanych poetach i filozofach mu ówczesnych. Warto zaznaczyć, że opisywany wcześniej Orozco, jest w samym centrum obrazu, pod rękę ze swoim największym dziełem Katriną, artysta ten miał wielki wpływ na Rivierę.

Tak więc, jeżeli tylko uda Wam się dotrzeć na drugą półkulę i zawitać w Meksyku, Guanajuato jest miejscem, którego nie można przegapić. Nie tylko ze względu na przepiękną kolonialną zabudowę, kameralny klimat i piękne widoki, ale również ze względu na historię jaką opowiadają mury tego miasta, jeżeli tylko dobrze się wsłuchamy ;]