wtorek, 22 marca 2011

Urapan

Uruapan jest dziurą. koniec kropka.

Nie ma tam nic do zobaczenia, a to co się zobaczy jest godne pożałowania.

Dlaczego, więc tam pojechałeś? - zapytasz czytelniku i będziesz słusznie ciekawy.

Otóż obok Uruapanu w małej mieścinie Anguangan można wynająć przewodnika i razem z nim wdrapać się na pobliski wulkan - Paricutin. Jest to najmłodszy wulkan świata i ponoć można go znaleźć na jednej z wersji 7 cudów świata.


W lutym 1943 roku mieszkańcy pobliskiego miasta stali się świadkami erupcji tegoż to wulkanu. Spokojnie, wszyscy przeżyli, żeby opowiedzieć o tym swoim wnukom. Wulkan choć aktywny nie zmiótł całej okolicy z powierzchni ziemi. Przynajmniej nie od razu...

Eksplozja wulkanu trwała, bagatela, prawie dziesięć lat. W tym czasie sam wulkan urósł 336 metrów, a wydobywająca się z niego lawa pokryła 25 km2, w tym pobliską wioskę San Juan Parangaricutiro.

San Juan wciąż jednak tętni życiem. Albowiem, po wybuchu ocalała wieża kościoła, niegdyś górująca nad całym miastem, obecnie wystaje sponad rzeki zastygłej magmy. Jak to wygląda z bliska nie dane nam było jednak zobaczyć. A oto dlaczego...

Zgodnie z instrukcjami dotarliśmy do Anguangan z samego rana w poniedziałek. Uprzedzono nas, że koszt wynajęcia przewodnika do Wulkanu i z powrotem wynosi 250 peso (za całość, nie od osoby). Odradzano nam również wzięcie koni, bo choć droga do wulkanu jest długa i mecząca, to spacer po zastygłej lawie jest niewątpliwie najważniejszą częścią tej atrakcji turystycznej, a koń, jaki by nie był każdy widzi, po lawie nie pójdzie.

Byliśmy przekonani, próżność nas zgubiła, że na miejscu będzie się aż roiło od przewodników, a my będziemy mogli powybrzydzać i wybrać najtańszą opcję.

Jakież było nasze zdziwienie, gdy na przystanku stało dwóch panów z końmi, którzy krzyknęli powalającą cenę 450 peso, od osoby!

Ale my nie z tych, co się łatwo zrażają, do wulkanu jeszcze długa droga, na pewno ktoś jeszcze się znajdzie.

Idziemy, idziemy, idziemy bardziej i nic. Dowiedzieliśmy się, że większość "przewodników" to okoliczni chłopi, którzy jak trafią się kliencie (w weekend), oferują swoje usługi, a kiedy sezon zbliża się ku końcowi, lub nie widać morza białasów wylewających się z autobusu, idą na pole.
Ostało się ino dwóch, na tych koniach, co chcą za dużo.


Dobra mina do złej gry, idziemy dalej. Przeszliśmy już całe miasto (panowie na koniach nie odstępują nas nawet na krok, wiedzą że zmiękniemy :P). W końcu u wejścia do parku, w którym znajduje się wulkan, zaczynamy powtórne negocjacje.

Mamy 250 peso wydzielone na ten wyjazd, jesteśmy biednymi studentami z polski, no nie ma bata, żebyśmy więcej wydali. A skoro tak, to pan przewodnik za 220 peso zaoferował się pokazać nam dojście do wulkanu i wytłumaczyć jak dojść do "zalanego' kościoła. Dobry deal, w końcu wulkan widać z daleka, więc ciężko się zgubić ;]

Dojście do "dojścia" do Wulkanu zajęło nam 1,5 h. Przewodnik zostawił nas na obrzeżach rzeki zastygłej lawy, a może bardziej jeziora, morza?...oceńcie na podstawie zdjęć sami.




Na szczęście kamienisty szlak do Wulkanu oznaczony jest przez białe kropki namalowane na kamieniach. Czasem ciężko je zauważyć, czasem znikają lub krzyżują się z innymi szlakami ale jakoś po kolejnej półtorej godzinie dotarliśmy do podnóża wulkanu.

Wspinaczka, żlebem na szczyt była męcząca i dłuuuga. Piargi osuwały się spod stóp, a myśmy zakopywali się aż po łydki w rozgrzanych kamykach. Zwłaszcza, że jak przystało na prawdziwych ceprów z Warszawy i okolic, pokonaliśmy całą tą drogę w trampkach :D

Nie poddaliśmy się i było absolutnie warto!





Teraz najfajniejsza rzecz. Zejście z wulkanu, a właściwie zbiegnięcie.

Z drugiej strony tego szczytu nie ma już piargów a jedynie wulkaniczny pył. z góry nagrzany od słońca, od spodu przez wulkan, parzy w stopy przez buty. Jest to jednak miękki piasek, w którym zakopujecie się aż po kolana. Tworzy on piaszczysty stok, o dość dużym nachyleniu, aż na sam dół wulkanu.

Tak więc rozpędzacie się i pędzicie w dół góry na złamanie karku, wznosząc tumany kurzu i drąc się wniebogłosy :D

Dopiero na dole, dzięki przypadkowemu szyldowi, dowiedzieliśmy się, że można surfować w dół tego zbocza... gorzej, że trzeba przyjechać z własną deską :P



Powrót z wulkanu nie był już taki prosty. Po pierwsze byliśmy już nieco zmęczeni, całą drogę pokonuje się w słońcu, a upał był nieznośny. W przejściu wulkanicznej pustyni pomagał nam sporadycznie wiejący wiatr. Z drugiej strony wulkanu rozpoczynał się step, niczym z Mad Maxa, gdzie osłonięci przez skały, prażyliśmy się na słońcu i odkrywaliśmy ile potu są w stanie wygenerować nasze polskie, niezwyczajne do tego typu temperatur ciała.

Zdecydowaliśmy się nie wracać tą samą drogą, gdyż miękkie podeszwy w naszych butach słabo chroniły nas przed ostrymi skałami i nasze stopy powoli zaczynały odmawiać posłuszeństwa. Według wynajętego przez nas przewodnika, do wulkanu prowadziła też prostsza, piaszczysta droga, którą pokonuje się konno. Można nią dotrzeć bezpośrednio do pogrzebanego kościoła. Tylko jak tą francę znaleźc ?


Najłatwiej chyba po śladach kopyt, w końcu codziennie przyjeżdża tutaj iluś konnych turystów, na pewno nie będzie to nic trudnego. Było.

"Koń", którego ślady śledziliśmy, wciąż doprowadzał nas do ślepych uliczek, a potem magicznie pojawiał się z drugiej strony skalnej przeszkody. Kluczyliśmy, szukaliśmy, coraz bardziej zmęczeni i zdesperowani, żeby znaleźc wyraźny szlak.

W końcu sfrustrowani i zmęczeni do granic możliwości postanowiliśmy wrócić pod wulkan i tą samą drogą przedrzeć się do San Juan.
Wracając, znowu przez piach i żar, osa dziabnęła mnie w czoło a Rafała zaatakował patyczak. Morale opadły bardziej. Gdy wtem, w krzakach, zobaczyliśmy sprawczynię całego tego zamieszania. Okazuje się, że w Meksyku, krowy wypasa się na piachu...i jakoś sobie tam dają radę, błądząc po wszystkich zaułkach dookoła tej góry. A TO S... OSZUKUJE MNIE! ;]





Przynajmniej wiemy, ze nasze traperskie umiejętności nie są takie złe. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że znów przyjdzie nam z nich skorzystać...

Droga powrotna, była równie trudna i długa. Wędrowaliśmy już przez 7 godzin i zaczynaliśmy mieć serdecznie dość czarnych, ostrych jak żyletki kamieni, którymi usypana była droga. Powoli też kończyła nam się woda.javascript:void(0)

Kiedy już udało nam się dotrzeć z powrotem do piaszczystej drogi i odtańczyliśmy taniec zwycięstwa i rozbitków widzących statek na horyzoncie, pojawił się kolejny problem. Doszliśmy do tego punktu, gadając z przewodnikiem po piaszczystych drogach, często skręcając w jedną z 2,3 możliwych ścieżek (tak wiem, jesteśmy zdolni). Teraz ciężko nam było przypomnieć sobie, gdzie dokładnie mamy skręcić, żeby dotrzeć do Anganguan. Także bawiliśmy się w traperów (znad Wisły), przez olejne 2 godziny, szukając naszych charakterystycznych odcisków na piasku.

Od momentu, kiedy wysiedliśmy z autokaru rano minęło 8 godzin. W najbliższym sklepie wykupiliśmy wszystko, co było do picia i zasiedliśmy przed nim wysypując wulkaniczny piasek z butów, skarpetek i otrzepując stopy przez ponad 30 minut. To był dobry dzień :]

6 komentarzy:

  1. No tak bez javascript:void(0) też bym nie dał rady na wulkanie! :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Patyczak atakuje z furią i determinacją :P


    @Kamil...nie rozumiem :P

    OdpowiedzUsuń
  3. a co zostało z pszczoły? i butów? :P

    OdpowiedzUsuń
  4. pszczoła mam nadzieję zdechła w wielkiej agonii!

    a trampki zachowałem i noszę bez sensu ze sobą, gdyż ckni mi się, że zawieszę je na ścianie (ale najpierw upiorę, co by nie pachniały...wulkanem)nad nimi będzie kilometraż a dookoła nich zdjęcia z miejsc, w których tak wspaniale mi służyły :]

    OdpowiedzUsuń