sobota, 1 października 2011

Prosto z Liverpoolu...


Kto lubi Beatelsów, ten polubi zespół Liverpool Band.

My poddaliśmy się Beatelmanii już dwukrotnie, za każdym razem nie byliśmy rozczarowani, a wręcz przeciwnie, coraz bardziej nas zaskakują.

Liverpool Band to 4 chłopaków z Tuxtli, którzy z miłości do Johna Lennona i Paula McCartney'a, założyli zespół, który gra ich covery.

Chłopaki nie tylko nauczyli się piosenek, a nawet wymowy słów na pamięć (bo angielskim nie władają), to jeszcze poszli o krok dalej i zakupili identyczne instrumenty, peruki i stroje. Słowem gdyby nie chiapaneckie rysy, mogli by Was spokojnie nabrać :]

Pierwszy raz daliśmy się namówić na ich koncert, gdy właściciel baro-restaruacji Mito-T, uraczył nas darmową tequilą, opowiedział połowę swojego życia i zagroził, że więcej nas nie wpuści jeżeli nie przyjdziemy na koncert. Do Mito-T chodzi lubimy. Można tu obejrzeć mecz, można wypić piwo i nie zapłacić za nie jak za zboże ale przede wszystkim do piwa i meczu dostaje się dwie miseczki nachos i 16 sals. Zawsze 16 i zawsze podzielonych na 4 rodzaje: słodkie, średnio ostre i zabójcze.

Najlepszą miksturą z powyższych jest niewątpliwie sos mango wymieszany z odrobiną zielonego jabanero. Ja mogę się za to dać pokroić,m tym bardziej stwierdziłem, że mogę przeżyć koncert pseudo-Beatelsów.

Nie tylko przeżyłem, ochrypłem i stałem się członkiem fanclubu.
Z MArshallem wyśpiewaliśmy wszystkie piosenki i jako jedyni w knajpie zrozumieliśmy czego oczekuje się od widowni podczas przeboju she loves you...



Jak widać nasze starania zostały docenione. Nie tylko na scenie jak i poza nią.
Beatelsi wypili z nami piwo, poszli z nami do klubu, bawili się z nami cała noc i coś czuję, że z prawdziwymi nie miałbym tyle ubawu ;]

Miejsce gdzie ludzie stają się bogami


Teotihuacan, to legenda sama w sobie.

Kolebka kultury azteków, największe zachowane stanowisko archeologiczne w kraju, dwie gigantyczne piramidy (Słońca i Księżyca), które jedynie odrobinę ustępują w wielkości piramidom w Gizie ( z ponad 70 metrami wysokości piramida Słońca jest 3 co do wielkości na świecie).

Potęga mieszkańców Teotihucanau rozciągała się na cały stan Meksyk. Ich miasto rozciągało się na 31 km kw. i udzielało schronienia nawet 250 tys. ludzi.

Ale jak wszystko, co dobre tak i to musiało się skończyć. Z początku uważano, że powodem upadku miasta był najazd wrogich plemion, które spaliły i zrabowały miasto. Obecnie naukowcy nie są już tego tacy pewni. Okazało się, że niesłusznie przyjęto, że spalono całe miasto. Archeologowie zaczęli wykopaliska od pałaców i świątyń. Ponieważ były spalone, to przyjęli, że całe miasto utonęło w płomieniach. Ale w końcu co wolno wojewodzie...

Reszta miasta jest nietknięta przez ogień. A skoro tak, najprawdopodobniej elita Teotihuacanu przestała odpowiadać lokalnej ludności. Chłopki się zbuntowali, puścili burżuazję z dymem a sami rozeszli się po okolicznych górach.

Co by się nie stało, to musiało być piękne ognisko. A ja stałem w tym samym miejscu, col Salma Hayek.... :P

Link do galerii - tutaj

środa, 28 września 2011

Museo Arceologico


Wybaczcie stagnację. Nie mam jej za bardzo czym wytłumaczyć, także przejdę od razu do meritum - materiał zebrany przez miesiąc podróży jest przytłaczający. Najciekawsze miejsca Meksyku pozostawiliśmy na sierpień.

O D.Fe można by pewnie napisać książkę, pewnie niejedną już napisano. W poprzednim poście jedynie liznąłem ten temat.

Z Tuxtli do D.Fe jest 12 godzin. Myśmy tyle szczęścia nie mieli i przez korek na autostradzie (czym spowodowany, nie dowiemy się nigdy) dotarliśmy tam po godzinach 16.
W Meksyku podjęła nas Sandra i jej rodzice. Dlatego też na terminalu Tapo czekał na nas dzielnie, pomimo opóźnienia, jej tata.

Meksykańska gościnność jest w ogóle porównywalna do polskiej. Rodzice Sandry nie odstępowali nas na krok i wzięli na siebie ciężar oprowadzania nas po mieście. Dopiero po dwóch dniach udało nam się wyperswadować im, że jednak sami nie zginiemy i nie musza nas prowadzić za rączkę :]

Pierwsze dni widzieliście już na zdjęciach.
Obejrzeliśmy centrum miasta oraz wspięliśmy się na najwyższy budynek w mieście - Torre Latinoamericana. Spacerowaliśmy jedynym deptakiem w całym mieście, Paseo de Madero.
Przywiązanie do samochodu jest wprawdzie nieco słabsze w D.Fe niż gdziekolwiek indziej ale to jedynie przez odgórne zarządzenie.

Samochody o nieparzystych numerach rejestracyjnych mogą jeździć tylko w określone dni, na zmianę z tymi o numerach parzystych. Są też odpowiednie przepisy regulujące ruch samochodów wyprodukowanych w określonych latach. Słowem prawnie zakazuje się jazdy samochodem, inaczej by nie posłuchali.

Z paseo de Madero przeszliśmy do Parku Alamaneda. Poza muralem Diego Riviery, który zobaczyć można w galerii na Picassie, to miejsce słynie również z pomnika poświęconego ofiarom trzęsienia ziemi. 21 września 1985 roku Meksyk zadrżał a wibracje osiągnęły tak wysoki poziom, że większość budynków w tej części miasta runęła. Wg. Meksykanki, którą spotkaliśmy jeszcze w drodze do Queretaro istnieje zależność pomiędzy trzęsieniami ziemi w Meksyku i Japonii. Nie jest to ponoć jedynie jej teoria ale poparta naukowo teza - jeżeli ziemia zadrży w Japonii w ciągu kilku następnych dni stanie się do samo w sercu Meksyku.

Następnego dnia udaliśmy się do Museo Arqueologico, molocha zawierającego wszelką spuściznę po pradawnych plemionach majów, azteków, olmeków itd. Wszystko, co można było przenieść z miejsca wykopalisk do stolicy, bez pomocy stada supermanów, zgromadzono w tym miejscu.

Do najważniejszych eksponatów należy niewątpliwie słynny aztecki kalendarz. Jego miniaturę znajdziecie na każdej monecie 10 pesowej. Jednak jako eksperci od kultury meksykańskiej, jakimi niewątpliwie już jesteście po lekturze tego bloga, musicie wiedzieć, że tak naprawdę z kalendarzem nie ma to nic wspólnego. Tak naprawdę jest to najprawdopodobniej fragment ołtarza, przed którym składano ofiary, tak często z ludzi.




Drugą "perłą" tego muzeum jest oryginalny grobowiec króla Pakala, jego sarkofag jak i szaty, w których go pochowano oraz bezcenną biżuterię i maskę wykonane z jadeitu.

Pełna galeria z Muzeum tutaj

Po wizycie w muzeum udaliśmy się do położonego nieopodal parku. Pośrodku tej oazy zieleni w betonowej dżungli znajduje się wzgórze a na nim jedyny zamek w meksyku zamek Chapultepec, dom narzuconego przez Hiszpanów władcy króla Maksymiliana I.

Legenda głosi, że kiedy już rewolucjoniści złapali Maksymiliana w Queretaro ten oferował im po 100 złotych monet za to by nie strzelali mu w twarz. Egzekutorzy pieniądze wzięli, czy dotrzymali obietnicy... niewiadomo.

Zamek z zewnątrz nie robi szczególnego wrażenia. To co w nim porusza, to widok jaki roztacza się z jego tarasów na miasto oraz wymalowane w środku murale.
Z jednego muralu można nauczyć się więcej na temat historii Meksyku niż z jakiegokolwiek podręcznika. Jeżeli uda nam się zidentyfikować wszystkie uwiecznione na nim postaci i dowiedzieć choćby odrobinę na temat ich roli w uzyskaniu niepodległości, będziemy mogli spokojnie uważać się za ekspertów.

Pierwszym, który ujrzymy będzie obraz przedstawiający Ninos Heroes (bohaterskie dzieci). Legenda głosi, ze kiedy zamek miał wpaść w ręce najeźdźców, 6 młodych chłopców odmówiło opuszczenia swoich posterunków i walczyło aż do końca. Ostatni z nich, by uratować flagę Meksyku od wpadnięcia w ręce opresora, owinął się nią i skoczył z dachu zamku.

W kolejnej komnacie z 3 stron otoczy was mural Davida Alfaro Siqueiros, który uwiecznił historię swojej ojczyzny od czasu dyktatury Porifiro Diaza aż do czasu rewolucji. Sposób w jaki ujął meksykańskie oddziały idące do bitwy znajduje się na większości banknotów o wartości 100 peso.



Z Chapultepec przenieśliśmy się do najbardziej "fresa" (truskawkowej = snobistycznej) dzielnicy w mieście - Polanque. Łatwo ją znaleźć, po prostu idzie się we wskazanym przez kogokolwiek kierunku aż wszystkie samochody zaczną być BMW, Porsche lub Mercedesami. Niewiele mogę o tym miejscu powiedzieć. Sklepy są niedorzecznie drogie a ulice czystsze. Poza tym wrażeń brak :]

Współczesna, nowobogacka ludność Meksyku nie ma sobą nic szczególnego do zaprezentowania. Jak wszędzie królują błyskotki, jaskrawe kolory, zbyt duże obcasy i zbyt nażelowane włosy. Różnica polega na tym, że ich torebki naprawdę uszył Gucci czy Louis Vitton. Ocenę piękna tych torebek pozostawiam innym.

Następny dzień spędziliśmy w Teotihuacanie, o którym osobny wpis.

PO powrocie natomiast udaliśmy się do Coyoacanu.

Z początku była to mała wioska nieopodal Meksyku. W niej osiedlił się Cortez. O wyjątkowości tego miejsca decydują małe uliczki, posiadłości bogatych mieszkańców miasta i fakt, że dzielnica ta była i wciąż jest siedziba meksykańskiej bohemy. Tu mieszkała Frida z Diego Rivierą. Tutaj schronienie znalazł Lew Trocki. Tutaj znalazł też wieczny odpoczynek od ciosu kilofem w głowę. A wszystko to w przepięknych posiadłościach zbudowanych z niczego innego jak skały wulkanicznej z samego Popo (Popotepecl).




Zacznijmy od Lwa Trockiego. Swego czasu prawej ręki Lenina, który musiał uciekać przed gniewem swojego największego rywala do schedy po wodzu - Stalina. Najwyraźniej w Meksyku pokutuje przekonanie, że skoro sam Stalin tak bardzo nie lubił Lwa, to sam Lew musi być postacią pozytywną. Tak samo socjalizm jako zaprzeczenie kapitalizmu, jawi się latynosom, jako coś wyjątkowo dobrego. Cóż, patrząc jak ich ten kapitalizm urządził, ciężko im się dziwić.

Na uczynki samego Trockiego, w tym romans z Fridą pomimo tego, że jego własna żona siedziała w domu obok, jakoś nikt krzywo nie patrzy. Zwiedzanie jego domu przypomina mi film "defilada" nt. Korei Północnej. W jednej ze scen przewodnik oprowadza "turystów" po miejscu, gdzie wychowywał się Kim Ir Sen.
"Tutaj 7 letni Miłościwy Wieczny Prezydent bawił się jako chłopiec. Już wtedy pokonywał wszystkich swoich rówieśników a nawet starszych chłopców w zapasy a w wolnych chwilach snuł plany obalenia zgniłego kapitalistycznego reżimu Zachodu"

Tak samo w domu Trockiego możemy dowiedzieć się jak to: "Lew Trocki karmił codziennie kury, gdyż uważał, że praca fizyczna idzie w parze z intelektualną, a jego żona często powtarzała, że troska z jaką opiekuje się on swoimi kurami jest godna podziwu i powinna być przykładem dla każdego".... cóż mógłbym dodać.

Dom Fridy jest już zupełnie inny. Eksponaty, które zgromadziła, sposób w jaki urządziła swój dom i przede wszystkim intensywny błękit ścian wyróżniają jej dom spośród wszystkich domostw sławnych ludzi jakie odwiedziłem. Po mimo tłumów, czuć w tym miejscu jej ucha i wciąż można dostrzec, że była to kobieta o wyjątkowo silnym i intrygującym charakterze. Nie jest to miejsce, w którym można by coś uchwycić na zdjęciu. Można za to to silnie odczuć przebywając w nim.

Z domu Fridy można przedostać się do Muzeum Diego Riviery.
Nie chodzi tutaj jednak o muzeum mu poświęcone, lecz przez niego wybudowane. Wg jego projektu i wykonania jego córki i jej zięcia, muzeum przypomina futurystyczną piramidę i mieści w sobie pokaźną kolekcję malarza. Riviera kolekcjonował wszelkie małe przedmioty związane z codziennością rdzennych mieszkańców Meksyku.

Jest to poniekąd świątynia jego pychy. Mozaiki z kamieni, zdobiące każdy sufit, poświęcone są jego rodzinie lub przekonaniom (np. aztecki bóg w kształcie węża z komunistycznym sierpem i młotem), eksponaty uporządkowane są wg. jego widzimisię, od tych które lubił najbardziej, po te, które kupił, bo było go na nie stać - i tak 4 piętra wzwyż (60 000 przedmiotów !)

Na najwyższym piętrze znajduje się jego pracownia, w której pracował nad najnowszymi projektami. Ponad pracownią znajduje się taras z widokiem na miasto i ok. 6 hektarów terenu w ekskluzywnej dzielnicy miasta, na którym miała powstać akademia sztuk pięknych.

Niestety Diego Riviera umarł zanim skończono budowę tego miejsca, pozostawiając jednak szczegółowe wskazówki, co do tego jak należy budowę dokończyć. Razem z nim umarła tez idea prestiżowej szkoły, mającej pomagać młodym zdolnym artystom podbijać świat i reprezentować Meksyk na arenie światowej.

A my przechodzimy do Teotihuacanu, o którym już naprawdę niedługo w następnym wpisie !

Dziwne meksykańskie przesądy część 2

Back by popular demand (i dlatego, że znowu dotarliśmy do rozdziału 5 książki Passages), udało mi się poznać kolejne zaskakująco życiowe przesądy.


Tym razem lista będzie krótsza, po ostatnich rewelacjach ciężko czymś zaskoczyć. Jednakże parę uczniów nie zawiodło.

Zaczniemy od czegoś głęboko osadzonego w katolicyzmie. Jeżeli nieochrzczone dziecko pozostawicie bez opieki, diabeł porwie jego duszę. Widać mamy moich uczniów nie były nadopiekuńcze, bo niektórzy jakby się z piekła urwali :P

Bardziej onirycznie i mrocznie, jeżeli przyśni się Wam, że wypadają Wam zęby, ktoś Wam bliski umrze.

Do zbyt szybkiej śmierci może przyczynić się najzwyklejszy kot. Za każdym razem kiedy ociera się o Wasze nogi, nie dajcie się złudzić. To nie oznaka przywiązania, to nie pieszczoty. Kot w ten sposób kradnie Wam rok życia. SKUBANIEC!

Nie pokazujcie palcem na tęczę! Inaczej palec Wam zgnije.

Goście się zasiedzieli? wstawcie miotłę za drzwi a nagle odczują potrzebę sprawdzenia, czy nie ma ich w domu. Można tez zawsze przebrać się w piżamę i pójść spać... ;]

Meksykańskie wesele nie może się obyć bez fajerwerków. Jednak jeżeli fajerwerk nie wypali, to już wszyscy wiedzą - Panna Młoda jest w ciąży.

Cóż... stało się. Czekamy 9 miesięcy. Nie zapominajmy jednak, że odmówić jakiegoś jedzenia kobiecie w ciąży to ciężkie przewinienie. Karane w sposób bardzo srogi...

Noworodek będzie miał twarz w kształcie jedzenia, którego mamusia zjeść nie mogła!
Dziecko kalafior... Dziecko śledź..... Dziecko Parówka.... Strach się bać !
(W Polskich domach mogłoby dojść do skandalu z dzieckiem Czekoladą...)

sobota, 10 września 2011

Mexico City część 1


Sierpień upłynął mi na podróżach.

Materiał, który zgromadziłem powinien spokojnie starczyć, na interesujące wpisy na blogu przynajmniej do listopada (i nie tylko z powodu częstotliwości z jaką je wykonuje :p)

Samo D.F'e (czyli miasto Meksyk) postanowiłem opisać w (przynajmniej) 3 częściach. Czuję się usprawiedliwiony skoro Mexico City ma 20 mln mieszkańców i tyle atrakcji nazwożonych z całego kraju, że można traktować to miasto niczym kraj w Europie.

Jak duży, brudny, pełen toksycznych wyziewów, zatłoczony kraj.
Ale tez fascynującą betonową dżunglę, którą warto było zobaczyć, żeby stwierdzić, że żyć to tam się nie da.

Zacznijmy od podstawowych informacji:

Mexico City znajduje się na jednej dziesiątej powierzchni Holandii za to ma ponad 3 razy więcej od niej mieszkańców. Trochę tłoczno...

Atrakcji jest co nie miara, dlatego będę głównie posiłkował się zdjęciami.

Link do galerii na Picassie. Proszę zwracać uwagę na komentarze i dodawać swoje :]

sobota, 23 lipca 2011

To co Was ominęło, przez wadliwe łącza w kafejkach

Wprawdzie o Acapulco pisałem całe lata świetlne temu, ale wciąż na moim dysku zalegały filmy z tego miasta.

Skoro mogę się teraz cieszyć sprawnym, prężnym łączem internetowym, stwierdziłem, zę najwyższy czas się nimi podzielić.

Zaczynamy od "odpicowanego autobusu w Acapulco"



Następnie skok do wody w Quebradzie.



Skoczył jeden to i reszcie się zachciało :]



Uroki i wady ujeżdżania fali w Puerto Escondido. Ten pan przynajmniej nie musiał się martwic 2 metrową dechą, która mogłaby zwalić mu się na głowę :]



LUCHA LIBRE! ROCKY! SZALEŃSTWO!!!!! wybaczcie wykrzyknik, po prostu ostrzegam przed zbyt głośnym nastawieniem głośników (emocje często brały nade mną górę) ;]



To staroć jakich mało. Przejścia dla pieszych istnieją jedynie w dużych miastach i jedynie przy reprezentacyjnych drogach w centrum miasta. Jednak kiedy już w tym kraju stawia się semafor, jest on iści Meksykański. Mnie osobiście przypomina to pakerską bujawę Popey'a



Pierwszy wieczór w Tuxtli, Park Morelos, koncert Marimby, rdzennego instrumentu w Chiapas. Pięknie.



Meksykanie nie gęsi, swoje burze też mają. Tym razem obyło się i bez grzmotów i bez deszczu. Co uczyniło ten cichy stroboskop nad całym miastem wyjątkowym.

Tonina

Wiem, przepraszam, znowu piramidy. Nuda.

Ale przynajmniej zdjęcia ładne (dziękujemy Rafał)


Cel naszej niedzielnej eskapady znajduje się nieopodal Ococingo, Ococingo znajduje się 2 godziny drogi od San Cristobal de las Casas, San Cristobal de las Casas 1,5 godziny od Tuxtli. Także rozumiecie już dlaczego musieliśmy zerwać się o nieludzkiej porze jaką jest 7:30 rano, żeby mieć wystarczająco dużo czasu na napawanie się pięknem Toniny.

Podróż upłynęła nam dość ciekawie i bez przeszkód. Jedynym minusem był przymus korzystania z Convi'ch (czyli małych vanów z dobudowanymi fotelami). Przypominam, że średnia wzrostu, w najbardziej zaludnionej przez rdzennych Indian części Meksyku, wynosi 1,50m (chciałbym żartować i uciekać się do stereotypów.. ale taka jest niestety prawda). Konsekwencją takiego stanu rzeczy jest krytycznie mała ilośc miejsca na nogi.... i jak się okazało na głowę.
Także skulony niczym babulinka przesiedziałem 2 godziny w furgonetce. Było warto :]



Ococingo jest miejscem wyjątkowo nieciekawym. Nie ma tam nic, nawet ładnego kościoła czy zocalo. Jest za to bazar, punkt obowiązkowy do zaliczenia w każdym mieście, szczególnie jeżeli jesteście głodni.



Ech... moja zguba. Ale jakie pyszności!

Dobrze. Dość już sentymentów, powracamy do konkretów.
10km od Ococingo znajduje się najwyższa piramida w Ameryce Łacińskiej - Tonina. Miejsce, którego nazwa oznacza miasto ze skały.
Tonina była jednym z najważniejszych ośrodków kultury majów a mieszkańcy tego miasta stawiali otwarty opór, znanym Wam już z poprzednich postów, plemionom z Palenque.

Majowie w tym regionie Chiapas posługiwali się, i wciąż to robią, językiem Tzeltal. Poniżej możecie spróbować swoich sił i postarać się go rozszyfrować.




Komu udało się cokolwiek odczytać, składam serdeczne gratulacje. Inni musza zadowolić się moim mizernym opisem.

Jak zapewne Wam wiadomo, to właśnie Majom zawdzięczamy podział roku na 365 dni oraz całą panikę związaną z 2012. Oczywiście mało kto wczytał się w przepowiednię Majów. Moi uczniowie uświadomili mi, że to nie koniec świata a narodziny drugiego Słońca są związane z tą datą. Biorąc pod uwagę jak luźno interpretujemy wszelkie teksty uznawane za znaczące i posiadające głębokie, mistyczne znaczenie, równie dobrze może to oznaczać wkręcenie ostatniej żarówki na stadionie narodowym.

Tonina słynie zaś z tego, że na kalendarzu używanym przez mieszkańców miasta, została wyryta najwspółcześniejsza data - AD 909. Rok ten wieńczy epokę zwaną okresem klasycznym w historii Majów.





Wdrapanie się na sam szczyt stanowi wyzwanie. Szczególnie jeżeli weźmiemy pod uwagę, że schody zaprojektowane były dla stopy kogoś wielkości pigmeja, a nie na numer 45. Widok rekompensuje wszelkie trudy wspinaczki. Rozciąga się na całą dolinę Ococingo. Nad głową krąży Wam sokół a w oddali widać łańcuch górski Sierra Madre.

Tonina było miastem bogatym i groźnym. Jej władcy byli bezwzględni. Oczywiście takimi cechami warto się pochwalić. W pałacu Podziemia wciąż można zobaczyć płaskorzeźby przedstawiające kościstego Demona, który dzierży w dłoni odciętą głowę znienawidzonego władcy Palenque.






Z ciekawostek dotyczących kultury Majów, z ekspozycji w muzeum, znajdującym się przy wejściu do Toniny, dowiedziałem się, że mieszkańcy miasta dzielili się na dwie grupy: jedni chcieli wyglądać jak ziarna kukurydzy, drudzy jak ziarna fasoli. Obie grupy w tym celu używały najprzeróżniejszych metod deformowania swoich czaszek, tak by pasowały do ich kanonu piękna.

Najwyraźniej w "Modzie na sukces" ideałem piękna jest kwadrat.