środa, 2 marca 2011

Jako, że mam stos zdjęć i nie odłączyli mi jeszcze dzisiaj internetu...

...to pokuszę się o opisanie kolejnej atrakcji z ostatniego weekendu.

Z samego rana z Moreli wyruszyliśmy do Patzcuaro, urokliwego miasteczka w Michoacan.
Niestety ponieważ Meksykanie nigdy nie pojawiają się na czas zamiast planowanych dwóch godzin, mieliśmy jedynie jedną na znalezienie dobrego miejsca na śniadanie i zwiedzenie tego miejsca.



Mission acomplished :] Łącznie z tym, że udało nam się zgubić i spóźnić na autobus 45 minut (czyli według Meksykańskich standartów 15 minut :P)




Ale nie o tym, nie o tym (jak to mawiali w Mumio).
Patzcuaro, choć jak z obrazka, stanowiło jedynie przystanek na drodze do miejsca o wiele bardziej ciekawego.


Janitzio. "Miejsce gdzie pada". To miasto położone na maleńkiej wyspie na jeziorze Patzcuaro. Można się tam dostać jedynie dzięki regularnie kursującym na nią łodziom i to też z wyjątkiem dnia zmarłych, który dla tutejszej ludności jest dniem szczególnym. Obchodzi się go wśród swoich, co oznacza, że Gringo wstęp wzbroniony.

Podekscytowani wsiedliśmy to chybotliwej łajby (wciąż mając w pamięci moją ostatnią przygodę na turystycznej łódce nerwowo drapałem się po bliźnie, którą zostawiła na mojej głowie czeska jaskinia :])





Och jak cudownie! Mieszkańcy tej wyspy wciąż kultywują pradawną sztukę połowu. Przekładają tradycję i swoją kulturę nad zepsute kapitalistyczne metody korporacyjnego wyzysku rybaków i maksymalizacji profitu. Zupełnie przypadkiem dane jest nam podziwiać prawie wymarłą sztukę.

Cóż za radość....oh wait...Ci panowie najpierw pływają w kółko a potem jeden z nich podpływa i prosi o kasę za show.


Niezrażeni płyniemy dalej.
Wyspa składa się w 50% ze schodów i 45% z sklepów. pozostałe 5% to wielki posąg, wspomnianego już bohatera wojny o niepodległość, Moralesa./
Choć może powyższy opis nie działa na korzyść tego miejsca, to muszę przyznać, że i tak naprawdę warto je zobaczyć.
Z samej góry roztacza się panorama Michoacan, a wąskie i strome alejki wypełnione rękodzielnictwem i sombreros tworzą niepowtarzalny klimat, który czyni to miejsce wyjątkowym.

Jeżeli tylko kiedyś opanuję język na tyle by uchodzić za meksykańsko-amerykańskiego bękarta, porzuconego przez niewdzięcznego, wrednego gringo w Meksyku, na pewno zgłoszę się w Janitzio na obchody dnia zmarłych, może mnie wpuszczą :]







Tak Janitzio przypomina poniekąd jedną wielką klatkę schodową, ale urokliwą :P
Tutaj już wynająć konia, żeby dostać się na szczyt nie można. Ale za to co i rusz napotkacie przyjazną kawiarnio/baro/restaurację, gdzie z radością was ugoszczą i pozwolą zregenerować siły, potrzebne do pokonania kolejnych "pięter" :]

Tymczasem, my już posililiśmy się quesadillą, napiliśmy Victorii i zeszliśmy na dół. Droga powrotna przebiegła bez przygód. Przynajmniej nie nam się one przytrafiły. 3 osoby z naszego autokaru niestety przedobrzyły z spóźnianiem się...i łódka odpłynęła bez nich. O dziwo, nie zmartwiło to szczególnie naszej przewodniczki. Autokar też na nich nie czekał....więc nie wiem czy wciąż nie błąkają się w górę i w dół schodów Janitzio.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz