piątek, 18 marca 2011

San Miguel de Allende



San Miguel de Allende nie należy do miejsc, które są zachwalane w przewodnikach. Owszem istnieje kilka wzmianek na temat tego miasta, również w naszych dość kiczowatych przewodnikach.

Miasto to słynie głownie z jednej z największych populacji emerytowanych Gringos, którzy przyjeżdżają tutaj osiedlić się na starość, podobnie jak we wspomnianym wcześniej Ajijic, tyle, że na zdecydowanie większą skalę - w tym mieście jest ich ponad 10 000, co przy 80 000 mieszkańców stanowi ogromna ilość, szczególnie w centrum miasta, gdzie aż się od nich roi ;]

SMdA pojawiło się na naszej drodze za sprawą Kimberly, naszej "leciwej" koleżanki z grupy ITTO. W zamian za pomoc w "przebrnięciu" przez kurs i naukę obsługi komputera, Kim zaproponowała nam, że jeżeli będziemy w pobliżu możemy wpaść i zatrzymać się w jej domu na dłużej.

Kiedy jeszcze w Guadalajarze opowiadała nam, że zajmuje się rzeźbieniem a jej mąż jest malarzem, muszę przyznać, że sceptycznie podchodziłem do pomysłu odwiedzenia jej w mieście, które słynie z "niespełnionych" artystów.

Jakie więc było moje zaskoczenie, kiedy u szczytu małej brukowanej uliczki, którą wspinaliśmy się w poszukiwaniu jej domu, ujrzałem gmach, który możecie podziwiać na pierwszym zdjęciu na prawo od kościoła. To właśnie dom Kim.

3 piętrowa willa z tarasem widokowym i oknami wychodzącymi na mały park. Owszem ponoc po drugiej stronie ulicy było laboratorium metaamfetaminy... ale to i na Żoliborzu mogłoby się komuś przytrafic :P W każdym razie wrażenie było ogromne.

Dom jest piękny a dzięki artystycznemu duchowi jego mieszkańców, pełny jest drobiazgów tj. ołtarzyki (w których specjalizuje się Kim, ale bynajmniej nie z Maryją czy Jezusem, tutaj króluje Budda a sama Kim wierzy w ...pory roku i to letnie przesilenie stanowi w jej domu największe święto, w każdą pełnię zaś jeżdżą ze znajomymi do pobliskiego lasu pograć na bębenkach i potańczyć dookoła ogniska. i choć brzmi to trochę zakręcenie, to uwierzcie, że Kim jest na prawdę poukładaną i wspaniałą gospodynią :])

Ot przykład zaradności mieszkańców tego specyficznego domu. Ponieważ na świeżo pomalowanym na żółto domu jakiś mały wandal wysprejował obraźliwe napisy, Kim zamalowała je tworząc portret Matki Boskiej z Guadalupy a obraźliwe napisy przykryła wstęgami z słowami: chroń nas i utrzymaj w pokoju. Gwarantuję Wam, ze obok Matki Boskiej w Meksyku nikt nie śmie nawet maznąć kreski ołówkiem :] (jak widać na zdjęciu nr 2)




Kim prowadzi tzw. Dom otwarty, ma pokój gościnny i bynajmniej nie trzyma go na lepsze czasy. Zawsze ktoś się w nim zatrzymuje, od znajomych po studentów, którzy chcą zaoszczędzić na czynszu i szukają "dobrych samarytan". Kiedy my się pojawiliśmy, nie było inaczej. Kim odwiedzili jej znajomi jeszcze z czasów podstawówki.

Jako, że pokój gościnny był zajęty, nam przypadło spanie na dachu. Hej przygodo!
Chłód, który mimo wszystko istnieje w Meksyku, rekompensowała nam piękna nocna panorama miasta.





Następnego dnia, Kim poczuła się odpowiedzialna za zagwarantowanie "przyjezdnym" rozrywki. Dlatego też doprowadziliśmy, jako tako, jej stare rowery do stanu użyteczności i wyruszyliśmy do pobliskiej wsi do gorących źródeł. Miejsc takich jak to jest w Meksyku bardzo dużo. Pomysł jest naprawdę przedni. Wykorzystuje się naturalne gorące źródła, które płyną pod ziemią w okolicy większości miast w środkowej części kraju. Wody tej nie trzeba traktować chlorem, więc i przyjemność z kąpieli jest większa :]

W miejscu, które my odwiedziliśmy za dostęp do 4 basenów z wodą o różnych temperaturach (od ciepło do gorąco) zapłaciliśmy 50 pesos. Nad/przy/w basenie można siedzieć do woli. Poleca się nawet przywiezienie swojego grilla i zostanie za noc. Jest to kusząca perspektywa, bo cena jest identyczna jak za hostel, a całą noc można skakać do basenu pod chmurką :]

Po tej przejażdżce, wieczorem udaliśmy się do miasta. Dzięki tak prężnej populacji emerytowanych artystów SMdA tętni życiem, niezależnie od pory roku i napływu turystów. Emeryci nie znoszą tutaj siedzieć w domu na kanapie, większość "nie wierzy" w telewizję, więc i nie dziwota, że wolą spędzać czas poza własnym salonem.
Andale! jak mawiają Meksykanie w takiej sytuacji.

W czwartki darmowe lekcje salsy w klubie Mamma Mia, potem koncert na głównym rynku, w piątki zajęcia z tańca brzucha i hiszpańskiego, wieczorem rozpoczęcie tygodniowego festiwalu kubańskiego (8 edycja), do tego spotkania w gronie znajomych (jeden z kolegów Kim założył w SMdA swój własny teatr, z okazji dnia kobiet wyświetlano za darmo filmy o znanych i ważnych kobietach, my załapaliśmy się na seans o Fridzie... zupełnie inaczej odbiera się ten film w Meksyku, ale wciąż równie dobrze, o ile nie lepiej, się go ogląda [zwłaszcza scenę tango]). Jak widzicie nudzić się tu nie można, nie tyle nawet z powodu natłoku rozrywek, co po prostu nie przystoi :]




Dlatego też następnego dnia dzielnie pobiegliśmy do parku botanicznego. Znajduje się tam wszystko! Ood kaktusów.....po inne kaktusy ;] Co nie zmienia faktu, że osiągają one imponujące rozmiary i kształty. Pikanterii parkowi botanicznemu niewątpliwie dodaje wielki kanion, który przebiega przez sam jego środek i kończy się cudownym widokiem na miasto i pobliskie jezioro...o którym za chwilę, jak tylko nacieszycie oczy zdjęciami :P



No rest for the wicked, jak to mawiają emerytowani amerykanie z zagłębia San Miguel. Nowy dzień, nowe wyzwanie. Tym razem wyjątkowo emerycki sport - kajaki. Kimberly jest wielką fanką tego rodzaju wypoczynku, szczególnie na morzu (sic!). Dlatego też zakupiła specjalistyczny morski kajak, drugi tańszy dla swojego męża i "żeby nie zardzewiał" wypuszcza się raz na jakiś czas na pobliskie jezioro.

Dzięki temu i nam dane było doświadczyć tej przyjemności. Od pływania po polskich jeziorach (tak przynajmniej to sobie wyobrażam, gdyż niestety doświadczenia nie mam żadnego) różni się to tym, że z wody, daleko od brzegu, wyrasta las. Jest to więc idealne schronienie dla okolicznego ptactwa.

Kto oglądał Rambo albo Zaginionego w Akcji III? Tylko ja? no to może ambitniej: Czas Apokalipsy?

Do czego zmierzam? Otóż, kiedy wpłynie się na kajaku pomiędzy rosnące na wodzie drzewa, ma się wrażenie jakbyśmy przenieśli się do lat 70-tych i szukali ukrytej bazy Vietcongu. Wśród konarów drzew bynajmniej nie skrywają się wróble, czy gołębie tylko pelikany, czaple, kaczki i ptactwo wydające z siebie bulgot....tak wiem brzmi dziwnie, ale zdobyłem już materiał dowodowy, ale odsłonię go dopiero przy opisie Zihuantanejo :]

Pobyt w San Miguel był wspaniały. Podobało nam się tam na tyle, że zasiedzieliśmy się 3 dni. Kim, jej mąż i znajomi są naprawdę inspirujący. Wszyscy mają barwne życiorysy i mnóstwo historii do opowiedzenia ale przede wszystkim wciąż są pełni wigoru i chęci do poznawania nowych rzeczy (wspominałem już, że Kim zapisuje się na tenisa w przyszłym miesiącu?). Co najważniejsze starczyło im odwagi, by w podeszłym wieku przeprowadzić się do obcego kraju, którego języka nie znają, żeby uwolnić się od kieratu ciułania każdego grosza i zając się tym, co lubią - sztuką.




Jest tylko jedno "ale" do wszystkiego, co napisałem powyżej: zupełnie nie nasza grupa wiekowa :P Po 3 dniach "tam", człowiek jest zdziwiony, że widzi młodych ludzi ;]

2 komentarze:

  1. ale ta metaamfetamina na żoliborzu to mnie trochę ubodła :P

    OdpowiedzUsuń
  2. pffff... już ja wiem, co tam się wyrabia :P

    Nie to co na szanującej się Ochocie!

    OdpowiedzUsuń