środa, 9 lutego 2011

PUERTO VALLARTA


Zaczęło się od niespodzianki i to przykrej. Pomimo dość szczegółowego sprawdzenia sposobu dotarcia do Puerto Vallarty, rozpoczęliśmy podróż ze złej stacji.

W Guadalajarze znajdują się 3 stacje PKS'ów (pociąg jest tylko jeden. Towarowy. Budzi nas co noc trąbiąc): Central Vieja, Central Nueva i Central Zapopan.

Logiki co do tego skąd i dokąd podążają autobusy w nich dokujące nie ma wcale. Także wstaliśmy o 6 rano, spotkaliśmy się z Martinem o 8 i wspólnie wyruszyliśmy na Central Vieja, tylko po to aby dowiedzieć się, że wyruszymy z Zapopanu. Cóż...byleby nas tam dowieźli :]


Sama podróż trwa ponad 4 godziny. Jadąc można podziwiać bezkresne pola agawy (tak, tej samej z której produkuje się tequilę. Ba! Prawo w Meksyku stanowi, że każda butelka tequili musi zawierać przynajmniej 51 % roztworu uzyskanego z odmiany Agave tequilana Weber, która rośnie tylko w okolicy miasta Tequila, które zupełnie przypadkiem znajduje się nieopodal Guadalajary i na naszej trasie na wybrzeże)


Po przybyciu na miejsce okazało się, że stacja autobusów znajduje się parę ładnych kilometrów poza miastem. Czemu? o tym za chwilę....

Żeby dostać się do naszego hostelu zdecydowaliśmy się wziąć taksówkę (przyczynił się do tego również autobus, albo raczej jego kierowca który olał 3 desperacko machających rękami Gringos i pojechał dalej)

Taksówkarzy nie brakowało, pieniędzy już trochę bardziej. Rozpoczęliśmy negocjacje.
Za przejazd z dworca do Benito Juareza, hostelu Oasis...150 peso.
80
120
80
110
90
100
może być, w końcu było nas trzech :]

Zostaliśmy oddelegowani do kolegi, który został pieszczotliwie nazwany "gejem". Jak tylko to usłyszał, zdaje się że przyjął sobie za punkt honoru udowodnić, że jest inaczej, dlatego też zatrzymywał się, kiedy tylko spostrzegł jakąś "piękność" po czym dyskutował z nami nt. jej walorów.

Z mądrości, które przekazał nam w czasie tego kursu, można by stworzyć całkiem opasły podręcznik. Do najciekawszych niewątpliwie należały:
- przyspieszony kurs meksykańskich przekleństw,
- informacja, że dobrze przyrządzone guacamole jest meksykańskim odpowiednikiem viagry,
- teoria nt. "śpiących policjantów": są tańsze od świateł drogowych, dlatego stosuje się je nagminnie,
- Kubanki mają duże...pufy, ale dzięki temu jest za co złapać w czasie... (tu następuje seria sugestywnych gestów)
- a dworzec jest poza miastem po to, żeby taksówkarze mogli "chingać" przyjezdnych turystów

Słowem wiele można się było nauczyć ;]


Dotarliśmy. Hostel Oasis, zdobywca nagrody dla najlepszej takiej placówki w całym Meksyku w roku 2010.
-Dzień dobry, chcieliśmy się zameldować.
-No to wspaniale! darmowe piwo przy zapisie.

(zagadka prestiżowej nagrody rozwiązana!)



Czasu na podziwianie lokalu nie było szczególnie dużo. Odświeżyliśmy się trochę, przebraliśmy w gacie do pływania, narzuciliśmy klapki i pospieszyliśmy zobaczyć ten cały "ocean" :P

Puerto Vallarte, jest jedną z najpopularniejszych miejscowości wypoczynkowych ale oczywiście dla Amerykanów i Kanadyjczyków. Niczym zaraza wylegli więc na ulice. Co gorsza, nasza wizyta w Puerto zbiegła się z emisją Superbowl. Kto nie wie, temu śpieszę wytłumaczyć, że jest to święto narodowe wymyślone przez speców od reklamy piwa, żeby zmusić Amerykanów do ślęczenia przed telewizorem przez 5 godzin i oglądania niezliczonych bloków reklamowych sprzedawanych za astronomiczne sumy.

Tak więc gdzie nie spojrzeć tam mnóstwo "białasów", siedzących z piwem w ręku i oglądających jeden z najnudniejszych sportów jakie wymyślono. Jedna zagrywka trwa ok. 30 sekund po czym 40 facetów ustawia się na odpowiednich pozycjach przez 15 minut i konsultuje z trenerami, aby dobrać odpowiednią strategię powalania się na ziemię....fascynujące.


Także Amerykanie zalegli w barach a my hyc na plażę, odhaczyć kolejną rzecz z "bucket list". Zanurzyć stopę w Pacyfiku.



Nie muszę chyba pisać, że woda była jak zupa, słońce przyjemnie grzało, a piasek wchodził wszędzie tam gdzie nie powinien :]

Warto jednak zaznaczyć, że 3 gringo na plaży działają niczym magnes.
Niestety nie tylko na Meksykanki....w przeciągu 3 godzin spędzonych na pluskaniu się w wodzie (w moim przypadku przy okazji utopienia okularów przeciwsłonecznych w Pacyfiku), opalaniu i reflektowaniu jak to jednak życie jest piękne, zaproponowano nam kupno:
- hamaka
- ponczo
- bransoletek
- lodów
- tatuaży z henny
- owoców na patyku
- ryby na patyku
- mięsa na patyku
- oraz kolczyków.

szczególnie dwie pierwsze opcje budzą podziw i szacunek wobec determinacji, niektórych by zarobić na turystach. Po głębszej refleksji doszliśmy jednak do wniosku, że sprzedawca jednak miał rację... W końcu było nas trzech dwóch mogło trzymać hamak a trzeci mógł w nim spokojnie wypoczywać.



Słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, a my coraz przychylniej myśleliśmy o przeniesieniu się do jakiegoś baru.

I znowu ten przeklęty Superbowl. Ponieważ nic nie powstrzyma prawdziwego Amerykanina przed obejrzeniem tego "wydarzenia roku", ceny adekwatnie dostosowano do poziomu desperacji fanów footballu amerykańskiego.
... A w hostelu opowiadali nam o cudownych miejscach gdzie Margarity są po 1 dolarze meksykańskim....ech.....

Tak więc po wypiciu jednego kulturalnego piwa, obraliśmy azymut na OXXO (ichniejszy sklep ze wszystkim), zaopatrzyliśmy się w butelkę tequili i wyruszyliśmy w kierunku zacisznego miejsca na plaży.

Jako, że doszły mnie słuchy, że wśród czytelników są nieletni, dalszej elaboracji na ten temat nie będzie ;]

W każdym bądź razie w rezultacie, o godzinie 1 w nocy, zadecydowaliśmy że pora wracać do pokoju i wypróbować wygodę łóżek hostelu roku 2010.

Jakoś się tak stało, że pobłądziliśmy....ale dzięki temu mniej mieliśmy do zwiedzania dnia następnego. Koniec końców dotarliśmy do hostelu o 3 z nieco sfatygowanymi od klapek stopami...

Łóżka okazały się cudowne....gorzej było z temperaturą.
Otóż w Meksyku nie wierzy się w zamykanie okien. To nie w ich stylu. Okna są drogie, tłuką się, trzeba je myć. Lepiej zainstalować szklane żaluzje, które można przekręcać ale nigdy tak aby szczelnie odgrodziły ludzi w środku od chłodu z zewnątrz.


powyżej widok z naszego "zacisznego" gniazdka w Puerto

Żaluzje nie chronią też (na szczęście) przed hałasem, który z pełną mocą zaczął sączyć się do pokoju o godzinie 7 rano. Okazuje się, że Oasis znajduje się przy jednej z głównych arterii Puerto Vallarta. A stare rozklekotane pick upy potrafią hałasować lepiej niż niejeden zespół rockowy.

Obudzeni o nieludzkiej porze zdołaliśmy dzięki temu narzucić na siebie bluzy i przywdziać skarpetki, co pozwoliło nam choć trochę zniwelować ryzyko odmrożenia kończyn :]

Pełni wigoru.....no prawie....zwlekliśmy się z łóżka i wyruszyliśmy na dalsze odkrywanie uroków tego miasta.




Zrezygnowaliśmy po 2 godzinach, bo wszystko co urokliwe jak się okazało widzieliśmy dzień wcześniej. No to co....plaża :D

Potem jeszcze szybki obiad, dzięki któremu spróbowaliśmy pierwszego w życiu burito i nie skłamię jeżeli powiem, że była to miłość od pierwszego wejrzenia.

4 i pół godziny później, 30 minut autobusem i 10 minut spacerem byliśmy z powrotem w domu. A jeszcze przydałoby się na ten esej rzucić okiem....

Daliśmy radę :P 9,8/10 to całkiem zadowalająca ocena :]

następnego dnia jednak nie dane nam było się wyspać ani opisać naszych wojaży, gdyż już czekało na nas kolejne wypracowanie, tym razem z zakresu classroom managment.

Na Polaków nie ma mocnych. 10/10 :]

teraz czekamy na inspirację co do nadchodzącego weekendu!

5 komentarzy:

  1. Po pierwsze - nieustannie zazdroszcze i czytam to wszystko (i powiekszam zdjecia) z wrodzonych sklonnosci do masochizmu :P

    Po drugie - Twoje oceny sa skandaliczne!!!

    Po trzecie - czy kupiles cos na patyku?

    I wreszcie po czwarte - nie pisz "w kazdym badz razie" - to paskudna konstrukcja :P

    OdpowiedzUsuń
  2. Przyznaję zaczynam mieć sadystyczne skłonności i ciągle myślę jakby Was tutaj zmaltretować ładnym zdjęciem, bo słyszałem, że w Polsce -5 :]

    nie kupiłem jeszcze nic na patyku....trochę strach :] ale zrobię to przy najbliższej okazji.

    dzięki za uwagi. trochę sobie odpuściłem jeżeli chodzi o ostateczne "dopieszczanie" tekstu, bo strasznie dużo mi się uzbierało :]

    OdpowiedzUsuń
  3. I tak najfajniejsze jest to, ze wszystko to piszesz! I ze Ci sie chce :D A czyta sie z przyjemnoscia :)

    OdpowiedzUsuń
  4. najfajniejsze jest to, że komuś chce się to czytać, bo wtedy i sił na pisanie nie brakuje :]

    jak się uporam z durnym esejem, który właśnie rzeźbię to zabiorę się za dwie obiecane relacje:
    z jazdy autobusami i fenomenu garbusów ;]

    OdpowiedzUsuń
  5. O tak, meksykańskie garbusy! I jakbyś gdzieś zobaczył coś takiego http://en.wikipedia.org/wiki/Alebrije to też wrzuć zdjęcia!

    OdpowiedzUsuń