niedziela, 13 lutego 2011

Sobota dniem spacerów.

Nowy dzień, nowy cel.

Jak zawsze salsa, potem dobre jedzenie a następnie wycieczka krajoznawcza po zatłoczonych uliczkach Guadalajary.

Tym razem główną atrakcją była wizyta w dawnym ratuszu, gdzie ściany zdobią słynne Meksykańskie m(j)urale.

Niestety choć wiem, że właśnie narobiłem niektórym smaku, muszę przełożyć relację z tego miejsca na później.

Ponieważ za robienie fotografii trzeba tam dodatkowo płacić, postanowiliśmy zrzucić się na 1 wejściówkę dla Anastazji, która posiada najlepszy aparat, i najwięcej talentu.

Zdjęcia otrzymam w poniedziałek i jak najszybciej wrzucę do wglądu. Póki co musicie się obejść smakiem :/


My tymczasem udaliśmy się na porządną wyżerkę.
Ponieważ nieraz już rozpisywałem się nt. tego jaka to pyszna jest kuchnia meksykańska, stwierdziłem, że warto ją Wam chociaż w części zaprezentować.

Uwaga! Istnieje pewna niepisana zasada, że jedzenie jest tym lepsze im bardziej syfiasty jest lokal. Jest to w dużej części prawdziwe stwierdzenie.

Warto nosić przy sobie tubkę antibakterialu.
Warto również pamiętać, że to jedzenie naprawdę jest warte grzechu :]



DO knajp w Meksyku trzeba mieć nosa (dosłownie i w przenośni). Jak udowodnił kazus "Taco Alto", nie należy się kierować gustem lokalnych. Lokale takie jak ten na zdjęciach, bardzo łatwo przegapić. Szyldy nie są tu popularne, a wejście do lokalu stanowi wąska klatka schodowa u podnóża której stoi mała tablica z tym, co serwuje się na piętrze.

Niestety, to co najfajniejsze w miejscach tj. to powyżej, czyli stolik na balkonie, prawie nigdy nie jest wolne.

Są za to inne atrakcje:


Torta Augada. Kanapka ociekająca sosem. Lokalny przysmak. Do wyboru szereg mięs, którymi można ją napchać do granic przyzwoitości :]


A teraz mój wybór: Tacos dorados (czyli grillowana tortilla) z aguacate (awokado). Palce lizać (chociaż lepiej nie, bo influenza nie śpi :P)


Loncha= kanapka. Tutaj również można poszaleć z "nadzieniem". Do wyboru tak właściwie każda cześć ciała - krowy bądź świni. Od pierna (nogi) przez pastor (tłów świni, notabene przyrządany tak jak kebab, na rożnie) aż po drastyczne wersje z językiem, okiem, uchem etc.



Poaole. Również lokalny przysmak. Zupa, jak zupa, nie ma się nad czym rozpisywać. Sposób spożycia natomiast....a to już całkiem interesująca sprawa.
Cały ten galimatias, który widzicie w misce należy mianowicie nałożyć na tortillę i jeść lewą ręką, na zmianę machając łyżką naszą prawicą :]

Do każdego dania podaje się salsy. Tak właściwie, po dwóch tygodniach mogę zagwarantować, że Meksykanie nie używają żadnych innych przypraw. Tak więc, jedzenie czegokolwiek bez salsy mija się z celem, bo po prostu będzie to mdłe w smaku.

Tak na początku się płacze, i to obficie. Potem gardło pali a każda komórka przełyku pokarmowego zaczyna piec, żołądek rozgrzewa się do 100 Celsjusza, a nos....cóż nos chyba specjalnie generuje dodatkowe hektolitry glutów, tylko po to,żeby miał czym smarkać, kiedy poczuje guacamole lub pico de gallo.

Powyższe symptomy utrzymują się cały czas. Zmienia się natomiast ilość salsy, która je wywołuje. Zaczynaliśmy od 1/3 łyżeczki herbaty. Teraz udaje nam się praktycznie utopić nasze quesadille w salsie. Strach pomyśleć jak będą nam smakować polskie przysmaki....Bardzo możliwe, że wypaliliśmy nasze kubki smakowe już bezpowrotnie.


Każdy dobry obiad kończy się deserem. Wybaczcie ale o sztuce robienia lodów rozpisywać się nie będę ;]



1 komentarz:

  1. wiesz, co... jest 23.05 i przez Ciebie muszę coś zjeść!!! hate U! :P

    OdpowiedzUsuń