poniedziałek, 18 kwietnia 2011

OAXACA czesc pierwsza


Jak wspomniałem w poprzednich wpisach Oaxaca (czyt. Łachaka) owiana jest legendą. Mówi się, ze jest to jedno z najciekawszych i najbardziej wartych odwiedzenia miejsc w Meksyku. Nie znajdziecie tutaj zjawiskowej starówki, świetlistych promenad, zdobionych rzeźbieniami budynków. Oaxaca nie musi stosować takich "tanich" sztuczek, żeby wkraść się do waszego serca.

Prawdę powiedziawszy nie jestem w stanie nazwać części składowych atmosfery, która panuje w mieście. Zapewne dużą rolę odgrywa tutaj 16 rdzennych plemion, z których każde wyróżnia się własnym dialektem, wzornictwem i rzemiosłem. Nie bez znaczenia są malownicze ulice wiodące od katedry, do kościoła, przez targi i małe place. To miejsce ma "to coś", co ciężko uchwycić, ale powoduje, że wylądowało na 3 miejscu na naszej liście miejsc do zamieszkania w Meksyku (liście ubogiej, bo pozbawionej wiedzy o Jukatanie)




Ikoną tego miejsca i tzw. "must see" Oaxaci, jest na pewno kościół Santo Domingo. Jak widać na powyższych zdjęciach, tutaj już o wiele łatwiej stwierdzić, co robi na nas piorunujące wrażenie. Poniekąd samo rzuca się nam to w oczy :]

Pomimo ociekających złotem rzeźbień i zdobień, paradoksalnie, wnętrze nie przytłacza. Ono fascynuje. Można spędzić tam godziny, dni a pewnie i miesiące i odkrywać nowe szczegóły. Czapki z głów. Ślina z opadniętej szczęki.






Niestety Oaxaca to nie sama słodycz. Rdzenni mieszkańcy tych terenów żyją często w skrajnej biedzie. Czują się opuszczeni i pozbawieni swoich praw. Dlatego też ciężko jest dostać się do miejskiego ratusza.

Jak już pisałem, a czego Oaxaca była zaszczytnym wyjątkiem, w Meksyku, w odróżnieniu od Europy, najciekawszymi miejscami do odwiedzenia nie są kościoły, lecz właśnie palacios del gobierno, często zdobione muralami.

Chcieliśmy odwiedzić ten przybytek również w Oaxace. Zwłąszcza, że jest to miasto, w którym dorastał prezydent, bohater narodowy i wielki reformator - Benito Juarez. Jego podobizna zdobi jedną ze ścian pałacu i stanowi jeden z najsławniejszych murali w kraju.

Dostępu do niego bronią jednak protestujący przeciwko polityce rządu autochtoni.



Nie obawiajcie się. Nie są to wymachujące koktajlami Mołotowa tłumy. Po prostu grupa ludzi, z transparentami.

Grupa ludzi na tyle skuteczna, że pałac się zamyka. A pracujący w nim urzędnicy się chowają. Domniemywam, że również dla własnej wygody. Bo skoro petenci nie mogą się dostać, to i nie trzeba załatwiać ich spraw. Wyobraźcie więc sobie, że ilość protestujących jest odwrotnie proporcjonalna do chęci urzędników do pracy i już wiecie, że żadna krzywda wam się nie stanie.

A oto jak próbowaliśmy dostać się do tego miejsca:

Przez pierwsze 2 dni, przychodziliśmy pod ratusz i pytaliśmy stojących przed nim strażników, jak dostać się do środka, gdzie w ogóle jest wejście.

W odpowiedzi słyszeliśmy, że teraz to będzie ciężko wejść, bo wszyscy są zajęci, że ludzie protestują, że spotkania są w środku odbywają się spotkania arcy ważne etc. W każdym razie słynne "manana" wreszcie padło z latynoskich ust :]

Nasza cierpliwość, oraz czas przewidziany na Oaxacę, w końcu osiągnęły kres. Zdeterminowani rozpoczęliśmy natarcie.

Drzwi do ratusza są skitrane z boku, za straganem z gaciami, obok kiosku. Są przede wszystkim zamknięte, ale zagadnięty sprzedawca mówił, żeby się nie krępować tylko się dobijać.

Następne sceny są niczym wyjęte z taniego kryminału czy opowiadania nt. średniowiecza napisanego przez 6 latka. Najpierw strażnik konspiracyjnie otworzył lufcik w drzwiach, tak że widać było jedynie jego oczy i kulturalnie spytał: czego?

Turyści przyszli ratusz zwiedzać, czy można?

Pan poszedł się skonsultować. Kiedy już traciliśmy nadzieję, że wróci, za to nerwowo patrzyliśmy czy nad nami ktoś nie podgrzewa gara z olejem, pan powrócił. Niechętnie wpuścił nas do środka, gdzie nie było żywej duszy. Była za to genialna wystawa skupiająca się na ewolucji. Bawiliśmy się jak dzieci. W końcu całe to miejsce było zupełnie niepoważne ;]



Zanim wyruszymy dalej zapraszam do kącika kulinarnego imienia Makłowicza. Oaxaca to również zróżnicowana kuchnia. Najsłynniejszymi potrawami są mole i tamales.

Te pierwsze to kilkadziesiąt rodzajów czekolady, zmieszanych w tajnych proporcjach, podawanych z mięsem, najczęściej kurczakiem. Niestety choć brzmi to świetnie, wyśmienicie, pysznie nawet! To przypominam, że upodobania kulinarne w Meksyku odbiegają od naszych. Pamiętacie jak można popsuć kubek świeżych owoców?
Czekoladę najwyraźniej też...

Drugą potrawą są tamales.

Na wstępie ważna informacja, która już niejednemu gringo przysporzyła problemów. Tradycyjnie tamales podaje się w liściu bananowca. Liścia używa się niczym naczynia żaroodpornego, kiedy gotuje si, czy też dusi mięso znajdujące się w środku na parze. Liścia się nie je. Ale jak turysta słyszy, że dostał coś w bananie...no to próbuje tego banana skosztować :P

Teraz co do zawartości tego zawiniątka. Po pozbyciu się kłopotliwego opakowania ujrzymy kluskę. Kluchę, gdyż jest pokaźnych rozmiarów. Klucha jest nafaszerowana mięsem i polana sosem przypominającym smakiem coś co leżało obok pomidora. Całość....nie powala. Nie umywa się do tacos...:]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz