niedziela, 26 czerwca 2011

Aguacero

Nie wiem jak Wam minęła niedziela, ale ja spędziłem ją nadwyraz przyjemnie, skreślając kolejny punkt na mojeje bucket liście - kąpieli w wodospadzie.

Niezaznajomionym z terminem "Bucket list", oraz tym którzy nie widzieli filmu z Jack Nicholsonem i Martin Freemanem, o tym samym tytule, z chęcią wyjaśnię, że to nic innego jak personalny zbiór rzeczy, które chcielibyśmy zrobić zanim umrzemy. Oczywiście idea ta jest bliska jedynie tym, którzy wierzą, że życie jest jedno i należy wykorzystać je najlepiej jak potrafimy. Zwolennicy reinkarnacji mają zapewne nieograniczony zasób czasu.

Na mojej liście było między innymi: mieszkanie w obcym kraju, wdrapanie się na wulkan, zanurzenie nogi w Pacyfiku (w sumie we wszystkich oceanach świata, ale wszystko w swoim czasie), pływanie z delfinami i wreszcie kąpiel w wodospadzie.

Jedynie z delfinami zostałem wystrychnięty na dudka, bo w Mazunte, z powodu bandy pijanych gringos która nie stawiła się na umówione spotkanie z przewodnikiem, wycieczka została odwołana a tym samym szansa na kąpiel z nie rybą a ssakiem przełożona na kiedy indziej.

Z wodospadem było łatwiej. Dzięki nieocenionej pomocy naszych znajomych couch surferów, Alejandro, Rodrigo i Elenie, udało nam się dotrzeć na miejsce w niespełna godzinę w ich amerykańskiej podróbce Opla Corsy - Chevy'em.




Jak do większości wodospadów dotychczas, tak i do Aguacero, musieliśmy dostać się pokonując niezliczoną ilość schodów.

Droga w dół nie stanowiła szczególnej przeszkody, w górę jak to bywa w takich przypadkach było już o wiele gorzej. Upał doskwierał a ubrania zdecydowanie zbyt szybko nasiąkały potem.

Zanim jednak do tego dojdziemy najpierw na naszej drodze DO wodospadu pojawił się mały problem.

W Chiapas rozpoczęła się pora deszczowa, a co za tym idzie, poziom wody w rzece wzrósł. Wzrósł diametralnie. To co widzicie poniżej, szerokie rozlewisko wody wymieszanej z błotem, niespełna 2 miesiące wcześniej, kiedy Couch Surferzy odwiedzili to miejsce, było lichym strumyczkiem biegnącym środkiem rozległego kamienistego żlebu. Woda sięgała ledwo do kostek i bynajmniej nie trzeba było się głowic, jak się przedrzeć w górę kanionu.






My nie damy rady?

Naszym oczom ukazał się pierwszy wodospad. Naiwni Polacy już się cieszyli, doświadczeni Meksykanie mówili - poczekajcie, najlepsze dopiero przed nami. Mieli absolutną rację.
Także przedzieraliśmy się dalej, bacznie obserwowani przez stado sępów czy sokołów nad naszymi głowami. Musze przyznać, ze ich obecność dodawała całej wyprawie patosu. Czuć było,m że one tylko czekają aż powinie nam się noga.... niedoczekanie :]




Oto i jesteśmy! Aguacero - Ulewa, w całej swej okazałości. Orzeźwiające strumienie krystalicznie czystej wody spadające na głowę, małe oczka wodne z pianą buzującą od naporu wodospadu, okapy skalne w których można się schować przed potęgą tego żywiołu i nad tym wszystkim Chiapaneckie słońce gotowe ogrzać nas i wysuszyć w niespełna 5 minut byśmy znowu mogli wskoczyć w odmęty Aguacero. Brzmi jak reklama Timotei albo Bounty.... ale to sama prawda :D



1 komentarz: